Przyznaję, historia Mikhel jest porozrywana, bo nie dzielę się nią z GPK w całości. Nie zawsze pasuje temat, nie zawsze mam odwagę, bo piszę to akurat typowo do szuflady, wprasowując w tekst nadmiar emocji. Daruję sobie opis szkieletu całości, bo wątki są dość popieprzone, na tyle, że żadna legenda nie da sb z tym rady xd Przyjmuję na klatę wszelkie zarzuty w kwestii nieścisłości i jedyne o co proszę, to żebyście potraktowali to jako shoty, niekoniecznie coś bardzo spójnego, bo w sumie tak ma się ta opowieść. Zwłaszcza ta część (wybrałam do niej trudny wers i na nim się skupię) będzie niedosłowna i bardzo... mistyczna. ;) Yo, wesołych, *%$#@, świąt!
____________________
— Pierścień Lucis. Założył go. Był godzien posiąść moc królów, lecz cena była wysoka. Nyx zgodził się ją zapłacić.
— I-i umarł? Tak po prostu… umarł?
— Za królewską moc trzeba zapłacić. Jedni tracą wzrok — jego ręka unosi się, by poprawić okulary — inni ręce lub nawet życie, jeśli tylko są gotowi je poświęcić. Pierścień zapewnił mu siłę do świtu. A potem, wraz z jego nastaniem… Tak. Taka była umowa, którą zawarł.
— Prze-przeklęte Lucis. Królowie królów. Co oni wiedzą? Co jeszcze mogą ci odebrać?
— Co zechcą. Jeśli tylko odważysz się o coś prosić.
Safe, among liars
***
Ogarnięta nasilającym się uczuciem deja vu, uciekam. Tchórz, syczy głos w mojej głowie, pieprzony tchórz. Może jestem tchórzem, nie zaprzeczam. Nie mam czasu. Przeskakuję po kilka stopni na raz, a upierdliwy głos nie milknie.
Znowu zostawiasz go w takim stanie? Ty łajzo. Tak się nie robi mężczyźnie. Tak się nie robi Prawej Ręce króla. Myślisz, że on wiecznie będzie na ciebie czekał? Wyobraź sobie. Tyle lat cię pragnie. A nie wygląda na kogoś, kto chodzi na dziewczynki czy często sobie dogadza. Jest zdyscyplinowany i wstrzemięźliwy. Seks z nim musi być totalnym odlotem. A ty z tego rezygnujesz. Głupia, tchórzliwa pizda.
Sumienie mnie nie oszczędza. Chociaż nie mam pojęcia skąd naprawdę dobywa się ten głos. Jeśli to rzeczywiście moje sumienie, to chyba coś z nim nie tak. A może to moje serce? To by się zgadzało. Z tego co wiem, niezły tam burdel.
Pain, is what you desire
Zatykam dłońmi uszy, jakby to miało coś pomóc, jakbym mogła uciec od samej siebie. Nie przestaję biegnąć. Jak wariatka nucę jakąś bezsensowną piosenkę, byle tylko zagłuszyć myśli, ale one nie przestają mnie gnębić. Obrazy są żywe, palą, krzyczą. Zatrzymuję się, żeby ich posłuchać.
— Już dawno wpadłeś mi w oko. — Blondynka owija wokół palca kosmyk długich, prostych włosów. Trzepocze rzęsami. Uwodzi. — Teraz, kiedy jesteś wolny…
— Nie jestem wolny. — To nie on. Głos mężczyzny jest grubszy niż być powinien.
— Och, przestań. — Blondynka nie zamierza się poddać. — Zdaje się, że żona cię olewa, więc nie powinna mieć za złe…
— To nie jest moja żona. — Nisko, gardłowo. Znam to. Jest zły. Ale ona jeszcze o tym nie wie.
— Tym lepiej! Nie musisz się przejmować, co…
— Ty chyba nie rozumiesz, co do ciebie mówię — cedzi przez zęby. Jest naprawdę wściekły. O Boże. Tęsknię za tym.
— Nie, to chyba ty nie rozumiesz, co ci proponuję. — Nieustępliwa suka. — Chodź no tu, wielkoludzie. — Blond włosy falują, zdzira znika z mojego pola widzenia. Pokonuję ostatni stopień, wyglądam zza róg i widzę, jak szmata próbuje wyciągnąć z windy mojego mężczyznę, łapiąc go za koszulkę. On ani drgnie, patrząc na nią z góry, jego grube brwi zbliżają się do siebie. — Marzyłam o tym, żeby zostać sam na sam z Królewską Tarczą. — Kobieta wciska się w jego ramiona, wyciąga ręce, by objąć go za szyję i wspiąć się do ust, w które wpija się jak wygłodniała wampirzyca.
Wre. Krew w moich żyłach wre.
Bang, shots fired
To ty jesteś wściekła. To za tym tęskniłaś.
Zaciskam pięści, rozdymam nozdrza, ruszam. Łapię zdzirę za włosy i wywlekam z windy. Kiedy ją puszczam, ona sprawdza, czy nie wyrwałam jej za dużo tych sztucznych kłaków i wyzywa mnie, że niby kim ja, kurwa, jestem i o chuj mi chodzi.
— Królewska Tarcza — syczę, nachylając się do niej — jest moja.
Podnoszę wzrok i moje spojrzenie krzyżuje się ze wzrokiem postawnego mężczyzny. Gladio. Właśnie tak ma na imię. Bursztynowe oczy są szeroko otwarte. Stoi nieruchomo, jakby osłupiał. Drzwi windy się zamykają, a on ani drgnie. W ostatniej chwili wyciąga rękę, ale robi to za wolno. Winda odjeżdża.
— Nawet nie wiem, czemu to powiedziałam — mruczę cicho. Przecieram twarz dłońmi i przez chwilę tak trwam, zastanawiając się, o co mi, do cholery, chodzi. Nie mogę mieć wszystkiego. Królewskich doradców i tarcz. Nie wiem, co czuję, a to co czuję, to jeden cholerny mętlik. — Czemu to się po prostu nie skończy.
If history is dead and gone
***
Kiedy wracam, jej nie ma. Nie ma jej. Dyszę, opuszczam ręce, zaciskam pięści. Cholera! Wiedziałem, że jej nie będzie.
Za to jest ktoś inny.
— A co ty tu robisz? — Wskazuję na niego palcem, wciąż nabierając prędko tchu.
— Gladio?
— Gladio, Gladio, a kto. — Podchodzę i chwytam go za ramię, prowadząc go do wind. — Coś ty tu, u diabła, robił? Chyba mi nie powiesz, że wspinałeś się na zachodnią wieżę, żeby podziwiać widok.
— W-wydawało mi się, że ktoś tam jest.
— Właśnie, nie widziałeś tu gdzieś Mikhel?
— Widziałem.
— O rany, sorry, Iggy. Ciągle zapominam… — Drapię się po głowię, trochę zakłopotany. — Zwiała mi. Akurat w takim momencie.
— Czy coś… się stało?
— Ona chyba… coś sobie przypomina. — Wciskam guzik w ścianie, tym razem spokojnie. Zakładam ręce na ramiona, pochylam głowę. Jestem zły. Zły, że mi uciekła, zły na siebie i na nią, że mnie nie pamięta. — Musi sobie przypomnieć.
***
Nie mogę sobie przypomnieć drogi. Dziwne, bo przecież szłam tędy niedawno. Tyle się zmieniło. Insomnia wynędzniała. Nie miałam świadomości, jakie spustoszenia poczyniło tu Imperium ani pojęcia, jak udało im się tego dokonać w tak krótkim czasie. Ulica, którą spacerowałam zaledwie kilka dni temu, zniknęła. Asfalt, zwinięty jak zrolowany dywan. Dziury, zerwane dachy, zrujnowane ściany, wraki domostw. Jasna cholera. W końcu jednak docieram pod właściwy adres, a choć i tej kamienicy się oberwało, to wciąż stoi.
Than how did we get here my God
Wyciągam rękę, ale zanim dotykam drzwi, otwierają się same.
— Czekałem na ciebie.
Oczywiście, że się mnie spodziewa.
— Cor. — Patrzę na niego jak na odpowiedź. Wierzę, że on może mi jej udzielić. — Co tu się odpierdala? — pytam szczerze, czując gromadzące się we mnie emocje. Mam dosyć. — W mojej głowie. Oszalałam? Jestem pierdolnięta czy co?
Marshal wzdycha. Drapie się po nosie i patrzy na mnie tak, jakby chciał potwierdzić, ale tego nie robi. Łapie mnie za łokieć i wciąga do środka.
— Rany… Co tu się stało?! — Na moment zapominam o sobie, widząc, jak wygląda wnętrze jego domu. Jakby stacjonowały tu hordy demonów.
— Chodź. — Cor nie pozwala mi się rozejrzeć. Ciągnie mnie dalej. Tu kiedyś był salon. Teraz wszędzie walają się poniszczone sprzęty i rozwalone meble. Marshal sadza mnie na jedynym ocalałym, zakurzonym krześle, a sam opiera się o brzeg starej komody, zakładając na ramiona ręce.
— Co chcesz wiedzieć? — pyta, wpatrując się we mnie badawczo. Jego jastrzębie spojrzenie nie straciło nic na ostrości, choć on sam wydaje się dużo starszy. I bardzo zmęczony.
— W… Wszystko? — odpowiadam, wreszcie pewna, że to, co mnie gnębi, to nie obłęd. To coś większego.
— To dużo do opowiadania — odpowiada Cor. — Mniej więcej jakieś… z tego co zdążyłem się zorientować… dziesięć lat twojego życia.
— Słucham?
— Straciłaś pamięć, Mikhel.
My God
Nie mam na to żadnej odpowiedzi. Po prostu siedzę, marszczę brwi i patrzę na Cora.
— Słucham? — powtarzam po dłuższej chwili.
Marshal wzdycha. Patrzy na mnie, przygryzające wargę, jakby się zastanawiał, jak wytłumaczyć mi wyjątkowo skomplikowane równanie.
— Chodź. — Najwidoczniej werbalne wyjaśnienie nie ma sensu. Cor łapie mnie za rękę i wyprowadza ze swojego domu. — Już tu nie mieszkam — mówi, gdy wychodzimy — ale wiedziałem, że tu przyjdziesz.
Rozumiem niewiele więcej. Pozwalam wsadzić się do samochodu i zabrać się stąd. Ufam Corowi. Jest surowy, szczery i niezawodny. Nigdy mnie nie skrzywdził.
— Po co tu przyjechaliśy? — pytam, gdy wreszcie zatrzymujemy się na parkingu. Jesteśmy w Lestallum. Ulice są mokre od deszczu, lśnią, odbijając żółte światła elektryczności.
— Zaraz zobaczysz.
Wysiadamy. Cor idzie przed siebie pewnym krokiem. Wie, dokąd zmierza, w przeciwieństwie do mnie. Pokonujemy schody, uliczni sprzedawcy wołają do nas, próbując sprzedać ciepłe przekąski. Marshal ich ignoruje. Chwyta moją dłoń i przeprowadza mnie przez jezdnię, zupełnie jakby wykonanie tego samodzielnie miało mnie przerosnąć.
Zatrzymujemy się przed zielonymi drzwiami, osadzonymi głęboko w szarej, gładkiej cegle. Trzy razy kłykcie marshala zderzają się z drewnem, lecz nikt nie otwiera. Cor zerka na mnie z ukosa.
— Oddam wam za zamek — obiecuje i nim dociera do mnie, co zamierza zrobić, podeszwa jego mokasyna zderza się z drzwiami. Mimowolnie wydaję z siebie zduszony okrzyk. Czy my właśnie włamujemy się do czyjegoś domu? Zielona farba odpryskuje przy kolejnym kopnięciu. Drzwi ustępują, zderzają się ze ścianą, a gdy zamierzają odskoczyć, Cor szybko je powstrzymuje.
— Wchodź — mówi do mnie naglącym tonem, a kiedy przekraczam próg domostwa, zamyka za mną drzwi z absurdalną – w kontekście tego, jak przed chwilą je potraktował – delikatnością.
— Gdzie jesteśmy?
Cor uśmiecha się krzywo kącikiem ust.
— Czuj się jak u siebie.
Ostrożnie rozglądam się po wnętrzu. Pachnie tu znajomo. Świeżym praniem, drewnem, miłością, chaosem. Ten dom ma duszę.Wczuwam się w klimat, zapach emocji, które przepełniają wnętrze. Odbieram je jak nastrojona dobrze antena. Jakby były moje.
Niepewnie stawiam następne kroki. Czuję się trochę jak intruz, a trochę jak… Jakby jednak dało się zapomnieć, jak się jeździ na rowerze. Coś nie jest tak, jak być powinno.
Mieszkanie jest dość duże. Oszczędnie umeblowane. Dużo przestrzeni. Na ścianach królują ciepłe, przydymione kolory, panele. Duża sypialnia, pod ścianą duże łózko. I w zasadzie tyle, nic więcej nie jest potrzebne. Idę dalej, podłoga skrzypi pod moimi stopami. Pokój. Biurko, pojedyncze łóżko, biel, krzesło, w kącie biblioteczka, komoda. Salon. Wyświechtana kanapa, niska, masywna, wiśniowa ława, zakurzona meblościanka. Czuję, że Cor stoi tuż za mną, więc usuwam się na bok, zerkając na niego.
— Trochę tu pusto — zauważam, przepuszczając go, a mężczyzna mija mnie i siada na kanapie.
— Można powiedzieć, że to mieszkanie tymczasowe — wyjaśnia. — Mieszkaliście tu jak było ciemno. Co trochę się przeciągnęło.
— M-mieszkaliśmy? Ciemno?
Marshal wskazuje brodą w kierunku mebli, o które się opieram. Oglądam się i odnajduję wzrokiem ustawioną na półce jedną z nielicznych rzeczy, która na niej stoi. Fotografia. Czując w sercu tłok, sięgam po nią. Metalowa ramka jest zimna ja lód. Patrzę na zdjęcie, ściskając ją coraz mocniej.
Jestem na nim ja. Królewska Tarcza. I chłopiec. Na zdjęciu tego nie widać, ale wiem, że jedne z jego oczu jest czarne, a drugie zielone.
— Kim on jest? — pytam, wskazując go palcem, ale w głębi serca znam odpowiedź. Taka heterochromia nie zdarza się często. Musimy być spokrewnieni.
— To twój syn — odpowiada mężczyzna, bacznie mnie obserwując. Pewno spodziewa się, że informacja mnie zszokuje i, owszem, nie myli się, a jednak ta odpowiedź tylko potwierdziła moje przypuszczenia. Zerkam na Cora, postukując palcem w fotografię. Jestem ciekawa, czy wie, jakie teraz chcę zadać pytanie, a jego jastrzębie, niebieskie oczy, mrużą się podejrzliwie.
— Ostatni facet, z którym pamiętam, że spałam… — artykułuję myśl, a chłodne, jastrzębie oczy znacznie się rozszerzają.
— To było dawno temu. Więcej niż dziesięć lat — wyrzuca z siebie Cor. — Twój syn w tym roku kończy osiem.
— Skąd mam mieć pewność, że nigdy potem…
— Mikhel! — upomina mnie marshal, patrząc na mnie z niedowierzaniem. — Naprawdę myślisz, że okłamywałbym cię w TAKIEJ sprawie?
Wiem, że nie. Wzruszam ramionami. Pierwszy raz widzę, żeby tak się uniósł.
— Tak tylko… — Mechanicznie przesuwam kciukiem po ramce zdjęcia. — W ogóle nie pamiętam, żebyśmy się choćby znali… — wyznaję, patrząc na wielkiego gościa na zdjęciu. Myśl, że spałam z nieznajomym jest dziwna, obca, ale i gorąca. Od mężczyzny bije pewność siebie, blizny na jego twarzy dodają mu dzikości, odwagi i charakteru. Odstawiam zdjęcie z powrotem. Myślę o sypialni, w której stoi tylko olbrzymie łoże, mogące pomieścić faceta jego gabarytów. Czy naprawdę ją dzieliliśmy? A może Cor jest trollem roku.
— Nie wierzysz mi. — Marshal odgaduje moje myśli.
— Co? Nie. To nie tak… Tylko… — Wzdycham i siadam obok niego, uderzam dłońmi w kolana. — Ciężko mi… uwierzyć w cokolwiek.
— Przewidziałem to. — Cor poważnieje. O ile to w ogóle możliwe w jego przypadku, bo Cor zawsze jest poważny. — Nikt się ze mną nie zgadza, ale… uważam, że powinnaś się z tym zmierzyć. — Sięga do kieszeni i wyciąga mały przedmiot, który kładzie na ławie. — Myślę, że… Czym się strułeś, tym się lecz.
Nie rozumiem, ale jak zahipnotyzowana wpatruję się w tę rzecz, którą Cor położył przede mną. Przyciąga wzrok, żąda uwagi. Ma wielką moc. Mogłaby mnie wchłonąć, gdyby chciała. Pożreć moją duszę. Dokończyć ucztę.
— Wiem, co zrobiłaś. — Głos Cora brzmi jak z oddali. — Nie wiem po co, nie wiem, co przeżyłaś. Ale to ja cię wtedy znalazłem. Ściągnąłem go — wskazuje brodą w kierunku ławy — a ty powiedziałaś… Że miałaś sen. I że będziesz musiała za niego zapłacić.
Przytakuję, mechanicznie kiwając głową, chociaż nic nie rozumiem.
— Co mam zrobić? — pytam, niecierpliwie przebierając palcami. Mały przedmiot wypełnia całe moje pole widzenia.
— Błagać o przebaczenie. — Cor Leonis patrzy na mnie, jakby wiedział, jakby pamiętał rzeczy, o których ja zapomniałam. — Cokolwiek zobaczysz, pamiętaj…
Dłużej nie mogę wytrzymać. Zgarniam w garść sygnet i wciskam go prędko na środkowy palec. Gorączkowo, jakby miał zaspokoić moje najskrytsze potrzeby. Czuję ulgę, czując go na sobie. Niebezpieczną, irracjonalną i pełną wyczekiwania.
So you wanna start a war
Ktoś puka do drzwi. Wstaję i idę otworzyć. Nie pytam: kto tam. To nie pomoże.
Uśmiecha się, stojąc na progu. Dostojny, cwany, znajomy. Skośne, niebieskie jak niebo latem oczy, ciemne włosy. Jest bardzo podobny do Noctisa, ale to nie on. Jest wyższy, starszy, ma gorsze maniery i złe intencje. I jest niebywale dostojny.
Przepuszczam go, żeby mógł wejść, a on przekracza próg leniwym krokiem, trzymając dłoń na rękojeści przytoczonego do pasa dwuręcznego miecza, którego sztych ciągnie się za nim, zahaczając o nierówności podłogi.
— I co? — Odwraca się do mnie, spod czarnych kosmyków łypie na mnie uśmiechnięte, niebieskie oko. — Było warto?
Odwracam wzrok. Nie mogę znieść jego spojrzenia.
Idę za nim, wchodzimy do salonu, ale to już nie jest salon. To świat, w którym dzień nie wstaje.
— Czego chcesz tym razem? — dociera do mnie pytanie z samego serca chaosu, w którym istnienie ściera się ze zniszczeniem. — I co dasz mi w zamian? Wziąłem już twoje serce. Masz coś fajniejszego?
Stoi przede mną z założonymi rękami, wśród ruin krain całego świata, wśród ruin swojego miasta. Ten, Którego Nazywają Mystickiem. Król królów. Założyciel rodu Lucis Caleum. Fundator, Twórca. Ojciec Insomnii, która upadła pod rządami jego brata.
In the age of icons
— To wszystko — wyciągam ramiona, wskazując wszystkie kierunki świata — nie jest prawdziwe.
Uśmiech Założyciela jest cwany i niebezpieczny.
— Jest i nie jest jednocześnie — odpowiada, zbliżając się do mnie. — Można powiedzieć, że to rodzinna przypadłość. — Pstryka palcami, a świat już się nie rozpada. Wstaje świt, duszny, niemrawy, ale jasny. — Czego szukasz tym razem?
— A czym tym razem zapłacę?
— Cena zależy od zamówienia. — Podchodzi do mnie, przebiegły, apodyktyczny. Ujmuje moją brodę w szeroką, gładką dłoń. — Ale czy jesteś godna mocy królów? — Jego przenikliwe oczy wnikają w głąb mojej duszy. — Kiedyś byłaś nieustraszona.
Ma rację. Nie pamiętam, ale wiem. Nie bałam się niczego. Brałam, co moje, nie potrzebowałam światła przy zasypianiu. Byłam waleczna i dzielna. Jeśli przegrywałam, wstawałam. A teraz unikam walk. Kiedy zaczęłam się bać?
— Kiedy pomieszały się czasy.
Wtedy. Teraz. Potem.
Nieśmiertelny. Tarcza. Prawa Ręka.
— To twoja robota?
Mystic wybucha śmiechem.
— Nie obwiniaj mnie za to, jak popieprzona jesteś.
— Nie jestem popieprzona.
— Nie? Ale chyba trochę się pogubiłaś, co?
Przełykam ślinę, zaciskam usta. Milczę, a jednak przyznaję mu rację. Mystic znów się śmieje.
— Zabrałem ci to i owo, przyznaje, ale zdrowego rozsądku nie ruszałem. — Dłonie króla królów odganiają kłębiącą się wokół niego mgłę, a ona formuje się w trzy znajome kształty.
Lew. Miecz. Ogień.*
Kontury ich są surowe, mroczne, większe. Jak odlane z wosku i smoły. Monumenty, żywe pomniki. Reprezentują kim byłam, kim jestem, kim mogę zostać. Patrzę prosto w ogień. Wystarczy sięgnąć ręką, by złapać płomień, jednak ja kurczowo trzymam się rękojeści miecza. Nie wiem kiedy pojawił się w mojej dłoni. Lecz czy tym ostrzem pokonam bestię? Czy wygram z ogniem?
— Jak mam ci cokolwiek dać, skoro ty nie wiesz, czego chcesz — wzdycha ciężko Mystic, opierając dłonie na biodrach.
— Chcę… — W końcu coś mi się przypomina. Słowa Cora. — Przebaczenia.
Mystic opuszcza ręce, traci nieco rezonu. Tak samo jak jego iluzje. Mgła się rozwiewa, zza zgliszczy światów wyłaniają się kształty mieszkania. Już nie patrzy na mnie lew, lecz marshal. I to do niego teraz zwraca się Mystic.
— Cor Nieśmiertelny. Myślałem, że zobaczymy się wcześniej. — Założyciel podchodzi do marshala i z bliska patrzy mu w oczy, splatając ręce na plecach. — Ty jej to podsunąłeś? Myślisz, że jesteś taki sprytny?
— Myślę, że każdy ma prawo zmienić zdanie.
— To tak nie działa. A może ty chcesz coś poświecić w imię sprawy, hm? Może swój przydomek? — Mystic niespodziewanie dobywa miecza. Trzyma go w obu dłoniach, potężne ostrze powoli się zatacza i mknie w kierunku marshala, który nie wygląda, jakby zamierzał się bronić.
So you want to be Immortal
— Nie! — protestuję i chociaż gdyby nie chciał, żebym go powstrzymała, nie zrobiłabym tego, król królów opuszcza miecz, kiedy chwytam jego szaty. Zwraca na mnie pochmurne spojrzenie. W głębinach jego źrenic szaleje burza. — Wybacz, nie jestem… nigdy nie byłam godna…
— To ci nie pomoże — syczy Założyciel. — To nic ci nie da. Umowa nie podlega renegocjacjom.
— To dlaczego się wystraszyłeś?
— To nie ja tu jestem przestraszony.
— Oddaj mi to, co zabrałeś i weź coś innego.
Oczy koloru nieba mrużą się przebiegle.
— Tak? To może wezmę… To?
Kiedy opuszczam wzrok, widzę, że tuż przy nim, pod jego ramieniem, stoi chłopiec. Jedno z jego oczu jest czarne. Drugie nie.
Reaguję instynktownie, rujnując plan, który miałam. Wciąż trzymam w ręku miecz. Teraz podnoszę go na króla-królów.
— Tknij mojego syna a wyrwę ci płuca, usmażę je i wepchnę z powrotem do gardła.
Oczy Mystica błyszczą dziko.
— Trochę mija się z celem, ale o takie emocje mi chodziło. — Kładzie ręce na ramionach Saxa, który patrzy na mnie z niemym przerażeniem. — To co? Mogę go zabrać? W zamian za twoje szczęście i spokój ducha?
— Nie.
— Przecież i tak go nie pamiętasz.
— Nie. Powiedziałam: nie.
— Mówisz to jakoś bez przekonania.
Jego palce zaciskają się coraz mocniej. Grzebiąc resztki nadziei na odkupienie, unoszę miecz wyżej.
So you want to start a war
Mystic jest zadowolony. Uśmiecha się szerzej, zwycięsko. Dźwiga swój ciężki miecz, toporne ostrze mknie w moją stronę. Nie wierzę, że to robię. Ścieram się z legendą, z królem-założycielem, ze Snem. Postradałam rozum, stracę i życie. A kiedy miecz z mieczem uderza o siebie, wszystko ogarnia mrok. Wszystko gaśnie, milknie, czeka na wyrok. W ciemnościach rodzi się niebiesko-fioletowa poświata. Jedna, druga, trzynasta. Tyle sylwetek królów wyrasta przede mną, sięga nieba.
War
Moje dłonie znaczą pęknięcia. Pęknięcia płoną jak szczeliny wulkanu. Moje dłonie kruszą się jak popiół. Wypada z nich miecz, a głos Mystica brzmi z wysoka. Założyciel patrzy na mnie z góry, monumentalny, odziany w zbroję, przyłbica zasłania jego twarz.
— Ta gwardzistka jest godna mocy królów. — Tubalny ton rezonuje. — Ale nie może żądać od nas niczego, prócz siły. Czy ofiarujesz swe życie w zamian za potęgę, za nadludzką moc?
— Nie. Nie po to przyszłam.
— Więc odejdź i nie przychodź więcej.
— Ale…
— Ale nawet nie wiesz, za co zapłaciłaś, co? — Głos Mystica znów brzmi blisko, cwaniacko, niebezpiecznie. — Już się domyślasz czym, ale jeszcze nie wiesz, czy było warto. Smutne. — Chłodny palec króla-królów przemyka po mojej twarzy, piersi, aż lekkie pchnięcie odsyła mnie do rzeczywistości, do której należę. — Do zobaczenia, Szakerze.
Drzwi trzaskają, przeciąg uderza mnie prosto w twarz. Krztuszę się powietrzem, otwieram oczy.
Tym razem naprawdę ich widzę.
Królewska Tarcza, Prawa Ręka króla i marshal. Pochylają się nade mną, pomagają wstać na nogi, ale nad nimi góruje uśmiechnięta twarz Fundatora.
So you want to star a war
— Natychmiast wyjeb go z mojego domu — polecam, przytrzymując się wytatuowanego ramienia i patrząc w bursztynowe oczy.
— O kim ty mówisz, Mikhel?
— Nie jestem Mikhel.
— No masz. Do reszty jej odbiło — mówi ktoś z akcentem. Zwracam oczy w jego stronę. Ściągam na siebie jego wzrok. Patrzę tak długo, tak natarczywie, aż on ściąga okulary. Sportowe, mleczne szkła odsłaniają piękne, zielone oczy. Piękne, zielone, zdrowe oczy. Takie, które widzą.
— Już wiem — mówię, uśmiechając się, mimo gromadzących się pod powiekami łez. — Matko, już wiem.
— Przypomniałaś sobie?! — Królewska Tarcza ściska moje ramiona i potrząsa mną, jakby chciał wytrząsnąć ze mnie odpowiedź.
— Nie. Tak. Nie. — Kręcę głową, zdezorientowana, ale szczęśliwa w ten dziwnym nietrzeźwy sposób. — Gdzie jest nasz syn?
— Bezpieczny.
— Co się stało, Mikhel? — Głos marshala brzmi rzeczowo i spokojne, skupiam na nim wzrok.
— Powiedział, że mi je zabiorą — postukuje się palcem w skroń — że zawsze coś zabierają. Wtedy ich nie wziął, bo nie mógł mi dać tego, o co prosiłam, ale powiedział, że mam predyspozycje, że cała moja rodzina je miała... I że przyjdzie dzień, w którym mi pomogą. I wtedy się upomną. I zabiorą te najlepsze.
— Co? Co takiego?
— Moje wspomnienia. Kurwa. Już nigdy ich nie odzyskam. Próbowałam. Powiedział, że wezmą je wszystkie.
— Kto?!
Patrzę na nich wszystkich, nawet nie wiem jak bardzo nieprzytomny mam wzrok, jak bardzo moje istnienie współgra z moim nazwiskiem.
— Som-nus — sylabizuję. — Somnus — powtarzam. — I przysięgam, to nie był sen. Na pewno nie był to sen.
______________
Imiona postaci pochodzą z języka łacińskiego:
- Cor (Serce) Leonis (Lew)
- Gladiolus (Mieczyk) Amicitia (Przyjaźń)
- Ignis (Ogień) Scientia (Wiedza)
Imiona postaci pochodzą z języka łacińskiego:
- Cor (Serce) Leonis (Lew)
- Gladiolus (Mieczyk) Amicitia (Przyjaźń)
- Ignis (Ogień) Scientia (Wiedza)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz