12 lat od wstąpienia do gwardii
10 lat od zapadnięcia zmroku
***
Obudziłam się nad ranem, wciąż ścigana płomieniem, wciąż widząc rozpalone ślepia Ifrita. Jego piekło nie chciało mnie wypuścić. Było tam ciemno i duszno, śmierdziało wędzonym, kopcącym się drewnem. Nie wiem jak stamtąd uciekłam, miałam tam zostać na dłużej. Na zawsze. Wszystkie głosy w mojej głowie mówiły mi, żebym nie odchodziła, że to moje miejsce. Wszystkie oprócz jednego. Wyrwałam się gęstwinie szepczących demonów i obudziłam się, krzycząc. Chwilę po tym zapomniałam, jak wyglądało piekło, ale wciąż byłam przerażona i chyba wciąż krzyczałam, jak wyrwana z koszmarnego snu, który jeszcze trzyma w szponach, chociaż już nie śnimy.
— Mikhel. Mikhel!
Znałam ten akcent, ale oczy, które widziałam, nie były zielone. Były puste. Lodowate.
— Nie, błagam, nie-e…
— Uspokój się, na…
— Co się dzieje?! — Kobiecy głos, jaskrawe, żółte oczy. — O matko! Obudziła się! Mówiłam, że…
— NIE PODCHODŹ! — Wyskoczyłam z łóżka, wpadając na coś metalowego, czego przytrzymałam się, żeby nie upaść. — Zostaw mnie, ty diablico…
— Diablico? — mruknął głos dobywający się z naszpikowanej ostrymi zębami paszczy. — Tego jeszcze nie słyszałam…
— NIE ZBLIŻAJ SIĘ, MÓWIĘ!
— Czekaj, Calor, wydaje mi się, że ona może mieć omamy.
Akcent. Ten cholerny akcent. Robiło mi się ciepło. Zwróciłam spojrzenie w stronę tego głosu, ale widziałam tylko płonący w ciemności ogień. Ciemna plama się wyostrzała, płomień pozostał, otaczał pierścieniem mężczyznę w sportowych okularach. Ale ten ogień, jego ogień, znałam. Ufałam. Lgnęłam do tych płomieni, wyciągając zmarznięte ręce.
— I… — Miałam to na końcu języka. Zacisnęłam palce na jego przedramieniu, z wahaniem, ale nie oparzył mnie żaden płomień. — Ignis.
— To ja. — Położył rękę na mojej dłoni. Poczułam ciepło, które mnie ukoiło.
— Co tutaj robią demony?
— Calor, chyba lepiej będzie, jak po kogoś pójdziesz. — Ignis mnie zignorował, tak myślałam, ale tylko jego słowa starczyły, by diablica o płonących różem włosach zniknęła. Potem jego dotyk przesunął się w górę mojego ramienia. — Powinnaś się położyć, Mikhel. — Poczułam delikatne nacisk, ale uparcie stałam na nogach, chociaż czułam, że są słabe.
— Powinnam teraz być na warcie — odparowałam, rozglądając się wokół. Zrozumiałam, że to na co wpadłam wcześniej, to moja własna kroplówka. Gdzie ja byłam? Szpital? Nawet tu wkradło się zło… Jeśli tak, król potrzebował teraz wszystkich swoich ludzi. Wyrwałam z dłoni wenflon.
— Co ty robisz?
— Idziesz ze mną, czy nie?
— Gdzie? Mikhel, nie powinnaś teraz…
— Nie mam czasu, albo idziesz, albo idę sama.
Dopiero teraz zauważyłam jego zbyt obszerne i powolne gesty oraz fakt, że nie ogniskuje na mnie wzroku. Nie mogłam tego stwierdzić na pewno z powodu tych cholernych okularów, ale coś z całą pewnością było nie tak.
— Czy ty… nie widzisz? — zapytałam szeptem. Mężczyzna zastygł. Pozwolił, żebym podeszła, ściągnęła jego okulary i wciągnęła głośno powietrze na widok jego blizn i bladej, nie reagującej na światło źrenicy. — Jak… Kiedy to się stało?
Ignis nie odpowiedział wprost. Wyraz jego twarzy był zmartwiony, ale chyba nie przejmował się swoim stanem zdrowia.
— Boże, Mikhel… — westchnął, chwytając mnie za ręce, siadając na łóżku i zmuszając, żebym zrobiła to samo. — Powiedz mi… Co ostatnie pamiętasz? Zanim się tu znalazłaś?
— Jak to? — Zamrugałam powiekami. — Słuchaj… Nie ma teraz czasu na pogawędki. Już mam się lepiej i jeśli czegoś nie zrobimy, ten kutas Drautos… Cor... Marshal wydał mi rozkaz. Insomnia nas potrzebuje.
— Drautos… — powtórzył Ignis i w tej samej chwili przez drzwi wpadła horda demonów. Zerwałam się z łóżka, próbując bronić się przed białymi smugami… Snagami*… Które porywały mnie w coraz ciaśniejszy uścisk, szczerząc złowieszczo zęby. Czułam ukłucia ich kłów, czułam, że… Wszystko zwalnia. Wszystko… wiruje. Snagi przestały skakać, świat się kręcić. Byłam w tunelu, a snagi… Smugi. Białe smugi ich… kitlów? Wiotczały. Nie. To ja wiotczałam.
— Ignis…
Złapał mnie, zanim opadłam, zanim wpadłam do piekła, w demony. Wiedziałam, że to on, znałam jego zapach. Nie wiedziałam skąd, nie mogłam sobie… Przypomnieć. Opadłam. Było twardo i niewygodnie, ale czysto i świeżo. Nade mną szumiało. Jakby las. Znowu te białe smugi. Może była zima? Może to zalegający na gałęziach śnieg?
— Proszę… Nie chcę zostać sama. Nie w nocy.
Otoczył mnie wodny zapach. Wodny zapach ognia, jakie to głupie, jakie to… Nielogiczne.
— Nie zostawisz mnie.
— Nie zostawię.
Światła gasły, różowe, białe kolory znikły. Wszystko otuliła cisza. Było szaro. Spokojnie. Kołysało. Słyszałam tylko twój oddech i pikanie szpitalnej aparatury. Było mi zimno. Nie rozumiałam, co się dzieje. Nie miałam siły. Bałam się.
— Spokojnie. — Twój cichy, miękki głos działał na mnie kojąco. — Wszystko jest w porządku. Jestem tu.
Łóżko ugięło się po jednej stronie. Powoli udało mi się skoncentrować na tobie wzrok. Wsunąłeś ramię pod moją głowę, skrzyżowałeś nogi w kostkach, leżąc na wznak. Westchnąłeś i przekrzywiłeś głowę w moją stronę, jakbyś na mnie zerkał. Patrzyłam na ciebie, wszystko było takie powolne. Twoja unosząca się klatka piersiowa, palce, nieśmiało muskające moje, w końcu się splotły, ostrożnie. Bijące od ciebie ciepło wpędzało mnie w senność. Ogrzewałeś mnie swoim ciałem. Twoja obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa i chociaż wciąż miałam mętlik w głowie, przynajmniej mogłam spokojnie zasnąć.
***
Pociągałam nosem, marszcząc brwi i błądząc zdezorientowanym wzrokiem po otaczających mnie twarzach, aż zatrzymałam się na jednej z nich. Wychyliłam się, żeby uważniej się przyjrzeć.
— D-dlaczego — dukałam, zaciskając dłonie na pościeli i czując coraz silniejszy ból głowy — on ma oczy. Takie same, jak moje…
Ciemnowłosy chłopak uniósł spojrzenie ma twarz stojącego przy nim potężnego mężczyzny.
— Ojcze? — Pociągnął wielkoluda za rękaw płaszcza, a kiedy spojrzał znów na mnie, miał ściągnięte brwi i wyraz zaniepokojenia na twarzy. Nie chciałam, żeby się martwił. Coś we mnie, jakiś dziki instynkt, zapragnął go chronić. Tylko że… Nic nie rozumiałam.
— Saxum, poczekaj na zewnątrz. Muszę porozmawiać z mamą.
Z kim? Kurwa?
Wielkie dłonie spoczęły na ramionach chłopaka, ale zanim go wyprowadzono, poruszyłam się niepewnie, wyciągając rękę. Czarno-zielone oczy, takie jak moje, spojrzały na mnie z nadzieją.
— Na chwilę… — Wymieniłam spojrzenie z wielkoludem, a on skinął głową i puścił syna. Bo chyba był to jego syn, skoro chłopak zwracał się do niego jak do ojca. Kiedy do mnie podszedł, uścisnęłam obie jego dłonie, uśmiechając się do niego pokrzepiająco. Nie wiedziałam, co chcę mu powiedzieć, co przekazać, po prostu nie chciałam, żeby był przygnębiony, bo… Sama nie wiem, czemu mi na tym zależało.
— Saxum — powtórzyłam jego imię, ściskając jego dłonie. — Sax… — Ten skrót zdał mi się naturalny, znajomy. — Nie chcę, żebyś się smucił — postanowiłam być szczera i obdarzyć go najszerszym uśmiechem, na jaki mogłam się zdobyć. To trochę go rozpogodziło.
— Jak się czujesz? — zapytał mnie, na powrót robiąc zmartwioną minę.
— D-dobrze, na pewno niedługo stąd wyjdę — odpowiedziałam, mając nadzieję, że to prawda. — Poczekaj na tatę na korytarzu i… obiecaj mi coś, dobrze?
— Co?
— Że to będzie dobry dzień.
Saxum uśmiechnął się, a w jego policzkach pojawiły się dołeczki.
— Mój pierwszy. Musi być dobry, prawda?
— O-oczywiście — odpowiedziałam, nie do końca wiedząc, co ma na myśli. Kiedy wychodził, pomachał do mnie, odwracając się w progu, a potem zostałam sama z tą górą mięśni. Przełknęłam nerwowo ślinę, starając się nie przyglądać zbyt wnikliwie bliznom na jego twarzy. Nie wiedzieć czemu, spodziewałam się, że zaraz usłyszę coś niemiłego. Wyglądał dość groźnie, kiedy patrzył na mnie tak przenikliwie, choć jego oczy miały ciepły bursztynowy kolor, a kiedy się odezwał, niskim, głębokim głosem (żaden inny by do niego za cholerę nie pasował), nie były to słowa opierdolu, którego się spodziewałam.
— Jak bardzo jest źle? — zapytał, siadając na skraju łóżka, opierając łokcie na kolanach, splatając palce i zerkając na mnie. Kiedy odsunęłam się, by zrobić mu miejsce, westchnął tak ciężko, że zrobiło mi się głupio. — Dokładnie tak, jak na początku… — mruknął, wciąż patrząc na mnie ze smutkiem. — Jeśli znów mi powiesz, że mnie nie pamiętasz… — urwał, chyba oczekując, żebym zaprzeczyła, ale mogłam jedynie patrzeć na niego szeroko otwartymi oczami i zastanawiać się, dlaczego czuję się winna. — Naprawdę? Tak chcesz to skończyć? — Tym razem usłyszałam w jego głosie złość, której spodziewałam się od samego początku. — Wygodnie — prychnął, wstając i zakładając ręce na piersi. Podszedł do okna, wpatrując się z gniewem w pogodny dzień.
Spojrzałam na drzwi. Miałam nadzieję, że ktoś tu przyjdzie, wypraszając tego mężczyznę. Nie czułam się przy nim bezpieczna. Pewno nawet w formie nie dałabym mu rady. Nie wiedziałam, czego ode mnie chciał, ani dlaczego był na mnie wściekły, ale… Jedyne, czego byłam pewna, to że bardzo nie chcę, żeby się gniewał. Nawet nie próbowałam się bronić, jakby czując, że zasłużyłam na gorzkie słowa. I nie mogłam nic poradzić, nie znając przyczyny tej złości.
— Ja… — zaczęłam, nie wiedząc do końca, jak sformułować zdanie. — Może gdyby pan wyjaśnił, w czym dokładnie…
Jeszcze zanim skończyłam, mężczyzna parsknął cierpkim śmiechem, uciskając nasadę nosa i kręcąc głową.
— To ponad moje siły — oświadczył, nawet na mnie nie patrząc i wyszedł.
Zostałam sama, przełykając nagromadzone w gardle emocje. Nie rozumiałam, nic nie rozumiałam. Ale czułam. Czułam mnóstwo rzeczy, które tylko jeszcze bardziej wszystko gmatwały. Spadały na mnie jak lawina, nie wiedziałam, jak sobie nimi radzić, skąd się biorą i co znaczą…
Przecież przeprosił — karcił mnie głos w mojej głowie. — Ale ty musisz odpłacać się tą samą monetą, no nie?
Boże. Przecież ja nawet nie wiem, jaka tu obowiązuje waluta.
________________
* gatunek małego wrednego demona
________________
* gatunek małego wrednego demona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz