„Moment, w którym
zabójca ma serce to moment jego śmierci.” – tak właśnie mawiał niegdyś mój ojciec.
Co za ironia losu, że to akurat ja go zabiłem. Dlaczego? – spytacie, a ja
odpowiem: bo taki miałem kaprys.
Wychowywałem się w królewskiej rodzinie, choć
nigdy nie byłem spokrewniony z Danneville’ami.
Tak naprawdę byłem przybłędą. Małym chłopcem z wioski Ratier, skrytej na
wschodnich obrzeżach królestwa Astrantii. Jedynym, który ocalał. Miałem wtedy
jakieś sześć lat. Wychowywałem się w wielodzietnej rodzinie. Musiałem dzielić
się jedzeniem z młodszym rodzeństwem i polować w lesie na małą zwierzynę,
żebyśmy tylko mogli przeżyć kolejny dzień w ubogiej wiosce. Mój ojciec umierał,
matka była w stanie załamania nerwowego, a starsi z nas uciekli z domu szukać
lepszego życia. Zdecydowanie zbyt szybko dorosłem, jednak nikogo o to nie
obwiniam. Takie były czasy, takie życie, taka była bieda.
Nie znosiłem arystokracji. Przeklinałem ich w
duchu za to, że zachowali dla siebie wszystkie tajniki użytkowania magii, którą
przecież każdy z nas posiadał – biedniejsza warstwa społeczności po prostu nie
umiała się nią posługiwać. A dzięki niej mogliśmy tak wiele osiągnąć… W
przyszłości chciałem wybić całą elitę, okraść ich ze złotego mienia, powiesić
głowy na pali i uczynić z nich trofea dla wszystkich ludzi w naszej wiosce.
Chciałem, żeby mi klaskali, nazywali swoim zbawcą i… zdecydowanie ponosiła mnie
wtedy dziecięca wyobraźnia. Żyłem w tym przeświadczeniu, każdego dnia walcząc o
przetrwanie, aż w końcu to wszystko straciło sens. Na Ratier najechali mroczni
magowie owinięci w czarne peleryny. Nie widziałem ich twarzy, wystarczył mi
widok spustoszenia, które siali. Do dziś śnią mi się krzyki mojej własnej rodziny,
która spłonęła żywcem w słomianej chacie, pełniącej rolę lichego schronu. Nie
byłem w stanie ich ocalić. Byłem za młody, niedoświadczony, bezradny. Jedyne co
tliło się wówczas w moim sercu to szczera nienawiść do wyższych sfer, która
pozwoliła nam tu umrzeć. Tyle mówiło się o młodym królu Astrantii – Levinie,
który był dobry, sprawiedliwy i wielki. Tyle mówiło się o jego szlachetnej
żonie – Amaris, jeżdżącej z wioski do wioski z żywnością, ciepłymi kocami i
lekami. Do Ratier ta dobroć nigdy nie trafiła. Dlaczego? Bo byliśmy wioską
znajdującą się na pograniczu? Bo tuż za nami rozgrywała się prawdziwa wojna o
dusze? Nikt nie zwracał uwagi na to, że byliśmy niewinni. Zostaliśmy wybici jak
robaki, plujące biedą insekty, które doprowadzały ludzkość do szału samą swoją
obecnością. Żyliśmy całymi chmarami, które arystokracja potajemnie i powolnie
wybijała. Tego dnia, kiedy Ratier opustoszało, przysiągłem sobie, że kiedyś
stanę na szczycie. I nikt mnie wtedy nie powstrzyma. Będę torturował, znęcał
się nad ludźmi magicznymi i powyrzynam w pień całą bogatą elitę kryjącą się w
centrum Astrantii, a na koniec zajmę się samą rodziną królewską.
Na zrealizowanie swojego planu nie musiałem zbyt
długo czekać. Król Levin sam zjawił się w zgliszczach Ratier. Tylko ja pozostałem
w swojej rodzinnej wiosce. Spałem w lesie, w ułożonym z ciemnych liści
terrasonu łożu i żyłem tak, jak dawniej: za dnia polując, w nocy szukając
schronienia od zimna. Cały czas liczyłem na to, że czarni jeźdźcy powrócą, a
ja… ja będę mógł ich wtedy zabić.
Ostrzyłem bambusowe patyki stępiałym nożem,
rosnąc w nienawiść każdego dnia. Tak naprawdę nie wiedziałem, że to rodzina
królewska raczyła odwiedzić zgliszcza pogranicza. Byłem tak zmęczony i
wygłodniały, że nie zastanawiałem się nad tym kogo atakuję – zabiłam wtedy
dwóch członków gwardii królewskiej. Krew wcale mnie nie odpychała. Przecież
zabijałem już kiedyś zwierzęta, a to prawie to samo co zabijanie ludzi.
Wszystkie trupy pachniały tak samo. Wszystkie trupy krwawiły tak samo. Poza tym
nie było czego żałować. Żyliśmy w wielkim kręgu życia i żadne nieżywe ciało się
nie marnowało – prędzej czy później zjadały je robaki.
Zostałem złapany. Nawet nie próbowałem walczyć,
choć moje oczy płonęły żądzą mordu. Byłem jak dzikus. Jeden niewłaściwy ruch
strażników, a mogło być po nich. Tak wtedy myślałem. Dziś ta sytuacja trochę
mnie śmieszy. Przecież miałem zaledwie sześć lat. Jak mały dzieciak miał
walczyć z gwardią królewską? Jak mały dzieciak miał zabić samego króla Levina
Danneville’a? Był przecież potężny.
Władca Astrantii był zasmucony widokiem spalonego
Ratier. W jego błękitnych oczach czaił się ból. Wyglądał wtedy naprawdę
szczerze, ale nie chciałem wierzyć w jego prawdziwość. Wmówiłem sobie, że gra.
Wszyscy władcy grali, prawda? Żaden z nich w rzeczywistości nie był dobry,
każdy chciał więcej i więcej, bo nie starczało im tylko królestwo. Levin nie
mógł być inny. Nieważne, że zabrał mnie wtedy z wioski nędzy, nieważne, że
otoczył mnie opieką i… nieważne, że zaadoptował mnie jako własnego syna. To
było tylko preludium mającego nadejść planu. Mogłem dziękować losowi za ten
szczęśliwy zbieg okoliczności.
Przez lata wychowywałem się u boku mojego
starszego brata – Sevrina Danneville’a. Sevrin był prawowitym następcą tronu. Z
zainteresowaniem śledziłem każdy jego krok i szkolenie ku byciu dobrym władcą.
Wiele sam z tego czerpałem. Jako bracia dobrze się dogadywaliśmy, ale z czasem
poróżniły nas zainteresowania. Sevrin był uczonym artystą – lubił czytać, miłował
naukę, grał na fortepianie i śpiewał, ja interesowałem się wojowaniem i
zaspokajaniem swoich własnych męskich potrzeb. Byliśmy jak ogień i woda – on
płynął własną rzeką o prądzie, który został mu wyznaczony przez ojca, a ja płonąłem
skrycie w duchu, parząc wszystkich, którzy chcieli stanąć na moim nieprzetartym
jeszcze szlaku do władzy.
Wśród Danneville’ów nigdy nie czułem się jak
odmieniec. Matka i ojciec wmówili mi, że jestem szlachetnie urodzony i taki
pozostałem. Nikt nigdy nie pytał kim jestem, skąd pochodzę i jakie jest moje
prawdziwe nazwisko. Każdy to wiedział. Byłem księciem Astrantii, młodszym
bratem Sevrina – następy tronu, synem króla Levina i królowej Amaris. A
niedługo… niedługo zostanę władcą i podbiję całe królestwo.
Wyjąłem miecz z serca drogiego ojca i
uśmiechnąłem się szeroko jak dziki kot. W ciemnościach moje oczy świeciły jak u
nocnego zwierza, tropiącego pełnokrwiste ofiary. Zaskoczony Levin Danneville
patrzył zastygle w moją twarz. Nie dowierzał, że zabił go ktoś, kogo wychował.
Ktoś, kogo ocalił, komu dał dom, miłość i… serce – teraz miałem je nabite na
miecz.
„Moment, w
którym zabójca ma serce to moment jego śmierci.”
Król Levin zabił moją rodzinę w Ratier, ja
zabiłem jego.
Żadnego serca nie widziałem.
Chwyciłem w dłoń bijący organ ludzki ociekający krwią
i uśmiechnąłem się do siebie kpiąco.
– Chwała królowi – powiedziałem i pokłoniłem się
nisko w ostatnim hołdzie władcy.
Ja, przyszły król Astrantii – Havel
Danneville.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz