piątek, 1 lutego 2019

Kiedy Los umiera

Śmierć. Znałem ją nie od dziś. Nie miała płci, choć żeńska forma wyrażania się o niej mogłaby wskazywać na to, że jest kobietą. Nie lubiła, gdy traktowano ją jak kobietę, choć zawsze jak ona się zachowywała – była kapryśna, złośliwa i nieznośna. Rzucała nam pod nogi kłody. Polemizowała z nami na temat tego, że powinna być częścią Stowarzyszenia Życia, a my wiecznie ją odtrącaliśmy. To prawda, że śmierć była nieodłącznym elementem życia, ale w przeciwieństwie do nas pełniła inną rolę. My byliśmy domeną tych ludzi, którzy wciąż żyli, ona przeprowadzała zmarłych na drugą stronę, do której nie mieliśmy już dostępu. Pełniliśmy dwie osobne role, jednocześnie się uzupełniając.
Śmierć dla każdego wyglądała inaczej. Dla nas przybierała postać młodego mężczyzny o kruczych włosach, krwistoczerwonych oczach, brązowym odcieniu skóry i chytrym uśmiechu. Zawsze nosiła czarny, poszarpany płaszcz. Nie posiadała kosy jak głosiły człowiecze plotki – była zbyt potężna na trzymanie w dłoniach jakiegokolwiek artefaktu, wszystko załatwiała własnymi rękami. Tak naprawdę nikt z nas z wyjątkiem samego Życia nie mógł się z nią równać.
Śmierć poszła śladem nowej mody i kazała do siebie mówić Dead. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Dead kreuje się na mężczyznę i sami zaczęliśmy go tak spostrzegać, choć głowę dałbym sobie uciąć, że te dwa tysiące lat temu wyglądał jak kobieta, miał długie nogi i próbowałem do niego zarywać. Nieważne. Chciałbym o tym jak najszybciej zapomnieć.
Dead nie znosił Stowarzyszenia Życia. Czyhał na nasze dusze, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nas nie zabije. Byliśmy wieczni. Tak samo jak my nie mogliśmy się go pozbyć, tak samo on nie mógł pozbyć się nas. Pełniliśmy nasze role od zarania dziejów. Tylko raz Życie wykluczyło członka naszego stowarzyszenia. Mityczną postać, z której wszystko się zrodziło: Przypadku. Nie widziałem tego. Jako Los narodziłem się po Życiu, nie mogłem więc o tym wiedzieć. Nie wiedziałem również, że Dead miał na to wpływ.
Byłem głupi. Bardzo głupi i ślepy. A za niedopatrzenia się płaci. Czasem swoim własnym istnieniem.
Stowarzyszenie Życia przesiąkło ludzkością. Przejęliśmy dużo cech po nic nieznaczących istotach ziemskich i nawet nie zdołaliśmy się zorientować, kiedy  sami się nimi staliśmy. Nie byliśmy już wieczni. Można było nas ranić. Mieliśmy uczucia. Żyliśmy, więc mogliśmy też umrzeć. Dead to wiedział. Czekał z niecierpliwością na nasz koniec.
Spojrzałem w niebo skąd spadały złociste pyłki przypominające śnieg. W ramionach trzymała mnie Toria. Głupia dziewczyna, w której ja, wielki Los panujący nad życiorysem szarych ludzi, zakochałem się. Dlaczego ominęła mój zapis? Miała plan na swoje życie, nic złego jej nie groziło. Była pierwszą osobą, która go nie wypełniła. Zupełnie, jakby jej życiem pokierował Przypadek. Może tak naprawdę nigdy nie zniknął?
Sięgnąłem bladymi palcami do jej gładkiej twarzy. Płakała. Dlaczego? Chyba zakochani ludzie bronią tych, na których im zależy. Nie żałowałem tego, że ją osłoniłem. Żal mi tylko było mojego stanowiska i przeżytych dziejów ludzkości. Wiedziałem jednak, że nigdy nie zapomnę upadku Cesarstwa Rzymskiego, który sam zaplanowałem. Nie zapomnę też Beethovena, który z powodu moich planów zaczął tracić słuch, a także carycy Katarzyny, z której uczyniłem prawdziwego demona zła. Całemu złu na świecie byłem winny ja. Podejmowałem decyzje, a Życie i Śmierć je akceptowały. Mój koniec również będą musieli zaakceptować.
Kto mnie teraz zastąpi?
– Fate, idioto, zawsze mówiłeś, że nie możesz umrzeć. Kłamałeś? – spytała rozpaczliwie Toria, gładząc mnie po twarzy. Jej dłonie były takie chłodne. Chłodne jak dłonie Śmierci.
– Toria, idiotko, każdy prędzej czy później zdechnie – mruknąłem ochryple. – Nie można ufać Losowi, skoro bywa takim gnojkiem i trwoni swój czas na zabawie.
Czułem jak mgła zachodzi mi za oczy. Straszne uczucie. Nigdy nie sądziłem, że przekonam się jak to jest umierać. Stałem przecież ponad ludźmi. Byłem kimś… lepszym. Do czasu. Bo pewność siebie w końcu gubi.
– Odpowiadasz za losy ludzkości! Nie możesz tak łatwo odejść! Fate, do cholery! Otwórz oczy, nie zamykaj ich! – wrzeszczała dziewczyna. Zdziwiłem się, gdy poczułem mocne uderzenie w twarz. Miałem ochotę przekląć i wyzwać od najgorszych tę niewdzięczną pokrakę dla której wszystko poświęciłem.
– Idź i daj mi umrzeć w spokoju, kobieto – syknąłem.
– Nie udawaj bohatera tragicznego – warknęła Toria. Potrząsnęła moimi ramionami, jakby myślała, że lekki wstrząs przywróci mnie do stanu używalności. – Powinieneś powiedzieć coś w stylu…
– …Jestem boski, przystojny, inteligentny, słodki, uroczy, pomysłowy, inteligentny, pędzę dobre whisky, rwę tylko dobre dupy – zironizowałem. – Ja, wszechpotężny Fate, pełniący rolę losu… – przerwałem i kaszlnąłem tak potężnie, że moje ciało podskoczyło na kolanach dziewczyny. Strużka czerwonej, ludzkiej krwi ściekła po moich ustach. – …Zdycham.
– Fate – jęknęła Toria. Nie wiedziała już co może powiedzieć. Objęła mnie, żebym po raz ostatni poczuł ciepło jej ciała. Mógłbym się w nim zatracić na wieczność. Zaraz. Wieczność i tak mnie czeka. Nieważne czy za życia, czy po śmierci. Ona zawsze tutaj była i będzie.
Uśmiechnąłem się niewyraźnie i przymknąłem oczy. Złote pyłki wciąż fruwały mi przed oczami. Były częścią mojej marnej duszy, niknącej w świetle życia.
– Słyszałeś plotki, że nadchodzę, ale nie chciałeś w to uwierzyć. Duży błąd – usłyszałem.           
Czarne plamy dymu zaczęły pochłaniać złote drobinki. Znikała moja dusza, a więc ja również znikałem. W uchu brzęczał mi coraz cichszy płacz Torii. Czy ludzie naprawdę tak bardzo przeżywali życie i śmierć? To tylko elementy przejściowe naszego istnienia. Nic nieznaczące i krótkie rytuały. Miliony istot na świecie właśnie w tym momencie kończyło swój żywot i zaczynało nowy w innym miejscu.
– Śpij, niepoprawny Losie, niech twoje istnienie zastąpi nowa dusza – szeptała mi do ucha Śmierć. Miałem ochotę mu odmruknąć: „spierdalaj, pedale”, ale żadne słowo nie chciało wyjść z moich ust. Stałem się martwą lalką w ramionach czarnego posłańca.
– Nie – usłyszałem stanowcze brzmienie dziewczęcego głosu. I nagle drobinki złota uniosły się w górę, a mgła gdzieś uciekła. Znów patrzyłem w twarz Torii. Trzymała mnie mocno w swoich ramionach i patrzyła z tą swoją głupią odwagą na Śmierć, rzucającą na nas cień.
– Czyżbyś się chciała targować? – spytał rozbawiony aktem waleczności zwykłej, szarej dziewczyny Dead. – Ze mną? Ze Śmiercią?
– Tak. Będę walczyć o duszę Fate’a.
Nie. Nie, do cholery. On to planował od początku. Widziałem ten jego parszywy uśmiech na tej sfałszowanej wyobraźnią gębie! Zabierze mi Torię. Zabierze wszystko. Wtedy nie pomoże mi nawet posiadanie nędznej duszy stworzonej na podobieństwo człowieczej! Niech całe Stowarzyszenie Życia i Ziemię piorun jasny trzaśnie! Niech wszyscy zdechną!
– I niech zacznie się zabawa – szepnął przerażającym głosem Dead.
I wtedy wszystko zgasło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz