Bolał mnie fakt, że Przeznaczenie
zachorowało. Życie stwierdziło, że skoro jesteśmy spokrewnieni, bez problemu
wypełnię jej obowiązki – w końcu
niewiele się różniliśmy. Przeznaczenie a Los. Tutejsi ludzie myśleli, że
jesteśmy bliźniakami. Gówno prawda. Narodziłem się dzień wcześniej niż ta
lafirynda z alergią na piaski pustynne.
Zirytowany poprawiłem swoje skromne,
białe szaty, które ciągnęły się po pustynnym piasku. Brakowało mi moich
klejnotów, pierścieni i złotych pasów. Życie pozbawiło mnie przepychu, który
zdobił mnie na co dzień, w końcu nie mogłem przyćmiewać swoim blaskiem jakichś
tam wybrańców. W podróży przekabaciłem tylko skarabeusza utrwalonego w
bursztynie, którego przyczepiłem do swojej codziennej, nieprzepuszczającej
powietrza kreacji (nazywam to pościelą). Na wszystkich egipskich i marnych
filozofów, mogliby stworzyć jakiś ambitniejszy materiał do szycia ubrań! Chiny
całkiem nieźle sobie z tym radziły, nie mogli ich po prostu skopiować? Ja
rozumiałem, że statki wolno płynęły, że sztormy atakowały, a inne kraje wciąż
były niezbadane, ale życia to oni sobie na pewno nie ułatwiali.
Przyszedł. Nareszcie. Słyszałem jego
zamaszyste kroki tonące w piasku. Uznałem, że bardziej interesujące są w tym
momencie moje paznokcie, dlatego nawet nie raczyłem spojrzeć w tył. To się
nazywało utajoną pogardą. Dobrze, że nie można było składać skarg na
pracowników Stowarzyszenia Życia. Wybrańcy byli zdecydowanie niżej w hierarchii
niż my (tylko o tym nie wiedzieli).
– Rusz się – usłyszałem.
Uniosłem brew do góry i obejrzałem się
przez ramię. Kto śmiał odzywać się w taki sposób do wszechpotężnego Losu?
Kobieta. Przecież to było oczywiste. One zawsze dużo gadały.
Zmierzyłem od góry do dołu tę opaloną
dziewkę o długich, czarnych włosach. Patrzyła na mnie z nienawiścią, może nawet
wyższością. Znałem to spojrzenie. Czuła się taka ważna. W końcu to ją miałem
zaprowadzić do świątyni Horusa i złożyć w ofierze Bog… przepraszam, odprowadzić
ją do świątyni, gdzie uzyska błogosławieństwo gnojka, w którego ślepo wierzyła,
a który już od dawna usychał w grobie.
Ostatnio spytałem się Życia, jaki to ma
sens. Stwierdził, że nie możemy niczego nauczyć ludzi, oni sami muszą dojść do
prawdy, sami muszą dostrzec w nas Bogów. Uczyli się na błędach, a my im tylko
towarzyszyliśmy. Taki był nasz chory cel: czekać. Powiedzenie tym marnym
istotom, że to my stworzyliśmy świat i to my nim rządzimy nie wchodziło w grę.
Mieli poczuć naszą potęgę na własnej skórze.
– Ruszam się – mruknąłem od niechcenia i
wzruszyłem obojętnie ramionami. Nie czekając na tę zadziorną pannicę,
poczłapałem do środka. Przynajmniej tutaj było chłodno.
To dziwne niskie coś podążało moimi
śladami. Chyba zamierzało zwrócić na siebie uwagę, bo stąpało tak głośno, że
rozbolała mnie od tego głowa.
– Dlaczego się nie przedstawiłeś? –
usłyszałem pogardliwie brzmiący głos.
– A na cóż, skoro jestem tylko marnym
wysłannikiem? – zironizowałem, wzruszając ramionami.
– Rozumiem, że wysłannicy nie mają imion.
Słusznie – prychnęła.
Zmrużyłem groźnie oczy.
– A wiesz czego nie mają wybrańcy? –
spytałem, przybierając uroczo brzmiący ton głosu.
Zatrzymałem się na środku prostego
korytarza i zacząłem ostrzegawczo stukać palcami o wystający ze ściany granit.
Cichy odgłos pukania odbijał się od nich echem.
Wybranka szła dalej, nie obracając się w
tył. Wzruszyła tylko obojętnie ramionami i zarzuciła długimi, lśniącymi włosami
w tył – ich końcówki podrażniły moje nozdrza.
Była dumna. Cholernie dumna. Za dumna,
jak na mój gust.
– Normalnych przewodników do świątyni? –
spytała z prychnięciem.
– Nie, kochanie – zasyczałem słodko przez
zęby. – Życia.
Nacisnąłem kamień, a wtedy pod wybranką
otworzyła się zapadnia. Jej przeciągły krzyk niósł się echem w mojej głowie,
tworząc przesłodką symfonię strachu. Najcudowniejszy był jednak ten krótki pisk
wydany wraz z ostatnim tchnieniem życia. Kolce to całkiem wymyślna pułapka
egipska. Miałem nadzieję, że zachowa się na przyszłe stulecia – jej użycie za
każdym razem sprawiało mi frajdę.
Wzruszyłem ramionami i wycofałem się do
wyjścia. Przyłożyłem dwa palce do ucha i udałem, że dzwonię do Życia – to
wynalazek, którego ludzie jeszcze nie znali, a może poznają za jakieś dwa
tysiące lat.
– Halo, staruszku! – zawołałem wesoło. –
Wybranka odstawiona do piekł… do pięknej świątyni Horusa w Edfu. Pogoda taka
ładna, pojeżdżę sobie na wielbłądzie, nie czekajcie na mnie z obiadkiem.
Zanim dostałem odpowiedź, rozłączyłem
się, a potem dziarskim krokiem ruszyłem ku wyjściu.
Bo z Losem nie warto zadzierać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz