Mały rebus --- każdy obrazek symbolizuje inną perspektywę xd
Powoli wracała mi świadomość, ale jeszcze nie otwierałam oczu. Trochę się obawiałam, że od tego głowa eksploduje mi z bólu. W ustach miałam sucho, jakbym całą noc lizała pustynię, a każdy mięsień bolał inaczej. Dopiero po chwili zaczęłam odzyskiwać pamięć krótkotrwałą. Wracały do mnie wspomnienia dnia wczorajszego, a to, że były oddzielone od siebie sporymi lukami, sprawiło, że wystraszyłam się nie na żarty.
Uniosłam powieki z nadzieją, że znajduję się we własnym łóżku. Niestety, byłam w najmniej spodziewanym miejscu. Miałam tyle opcji na nocleg, zaczynając od własnego mieszkania, poprzez lokum Clouda i dom Lir. Ucieszyłabym się, gdybym koniec końców wylądowała w wygodnej trumnie u Vincenta. Ale, za jakie grzechy, musiałam poprzedniego wieczora skończyć akurat u Reno?! Przecież to od niego i jego ciosów znienacka chciałam odsapnąć.
Zrzuciłam z siebie koc, do którego jeszcze kilka chwil temu się przytulałam i znów przeżyłam szok. Nie miałam na sobie sukienki, w której szłam do klubu. Zamiast niej ubrana byłam w białą koszulę i spodnie z codziennego stroju roboczego. Poderwałam głowę i zauważyłam swoją marynarkę, niedbale przerzuconą przez oparcie krzesła. Jej opłakany stan doskonale symbolizował mnie samą. Jak to się stało, że urwał mi się film? Co jeśli wygadywałam jakieś głupstwa, bądź nabroiłam jeszcze bardziej…?
Zerwałam się na równe nogi i już miałam opuścić pokój, kiedy zahaczyłam nogą o stojącą pod ścianą komodę. Spodziewałam się bólu, tymczasem usłyszałam trzask plastiku i poczułam, że moją kostkę otacza coś, co złagodziło uderzenie. Spojrzałam w dół, zadzierając prawą nogawkę do góry.
Na wyświetlaczu czarnego pagera migała leniwie zielona dioda. Materiałowy pasek, owinięty wokół mojej kostki, był chyba z jedwabiu, miękki w dotyku, ale kiedy próbowałam go zdjąć, za nic w świecie nie chciał się rozerwać. Próbowałam ciągnąć, szarpać, drzeć – czarne ustrojstwo nadal tkwiło na mojej nodze. Znalazłam w szufladach nawet jakieś nożyczki i próbowałam go przeciąć, ale gdy tylko ostrze zaciskało się na materiale, wydawało się, jakbym cięła powietrze.
Natychmiast musiałam dowiedzieć się, co to było, dlaczego znalazło się na mojej kończynie i co się ogólnie odpierdalało tej nieszczęsnej nocy. Nożyczki wyrzuciłam za siebie, nie dbając o to, czy zniszczę mienie właściciela i wypadłam z pokoju na jasno oświetlony promieniami słońca korytarz. Od razu zasłoniłam oczy dłonią i prawie po omacku dotarłam do kuchni, gdzie odzyskawszy zdolność widzenia, prawie natychmiast znów ją utraciłam.
Reno siedział sobie przy kuchennym stole i jak gdyby nigdy nic żuł bułkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie był odziany w aż tak jaskrawe kolory. Na co dzień widywałam go w niedbale rozchełstanej podróbie garnituru, a teraz jawił się przede mną w niebieskich bermudach, japonkach, białym podkoszulku rodem z reklam przestrzegających przed internetowymi pedofilami i zarzuconej na niego oczojebnej, pomarańczowo-różowej koszuli w kwiaty.
— Yo — mruknął, przełknąwszy kęs bułki. — Wstałaś? — Starł z policzków okruszki pieczywa, kiedy ja usiadłam naprzeciw niego i bezceremonialnie huknęłam prawą nogę na blat stołu, wskazując migające na zielono ustrojstwo.
— Co to, kurwa, jest? — starałam się zabrzmieć groźnie, choć dobrze wiedziałam, że z powodu kaca wyglądam żałośnie.
Reno spojrzał na mnie tymi swoimi niewinnymi oczkami, odkładając bułkę na talerzyk.
— To jest blokada.
— Jaka blokada…?
— Za wczorajszy wybryk nałożono ci areszt domowy. – Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął z niej poskładany na cztery świstek papieru.
Natychmiast wyrwałam mu go z ręki i nadal trzymając wyciągniętą nogę na stole, szybko zapoznałam się z treścią dokumentu. Po raz drugi tego poranka prawie trafił mnie szlag.
— To… To nie może być prawda… — wyszeptałam.
— No, ja ci tego nie założyłem —wytłumaczył się natychmiast Reno, wracając do kąsania śniadania.
— Ale… Czy to znaczy… Że… — Miałam ewidentny problem z wysłowieniem się.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Najbardziej zastanawiał mnie fakt, co takiego wczoraj narobiłam, że Tseng nałożył mi karę aresztu domowego! Przecież nawet mnie w siedzibie Turksów nie było. Prawda…?
Spojrzałam po sobie i coś w mojej głowie zaczęło świtać. Drobny urywek wspomnienia, unoszący się plis mojej sukienki i biała, przyklejona do ciała koszula, na której tle jego koński ogon wydawał się jeszcze bardziej czerwony, niż był w rzeczywistości…
Musiałam pobladnąć, bo Reno znowu odłożył jedzenie na bok i spojrzał na mnie ze zmartwieniem, otrzepując dłonie.
— Źle się poczułaś…? — zapytał, kiedy ja odzyskiwałam wspomnienie.
To Reno wczoraj przebrał mnie w służbowe ciuchy. Ale po co to zrobił i co wydarzyło się pomiędzy… Przez dłuższy moment patrzyliśmy sobie z moim partnerem w oczy, ale nie miałam zielonego pojęcia, co chciał mi przekazać. Błękit jego tęczówek był tak czysty, że nie sposób było w nie nie wpaść.
Someone call the doctor
Oboje podskoczyliśmy, kiedy rozbrzmiał dzwonek u drzwi. Ktoś uporczywie dobijał się do mieszkania Sinclara, a mi prawie pękała głowa od tego hałasu. Reno zerwał się od stołu, a zaraz potem skrzypnęły otwierane drzwi i natychmiast rozległ się wrzask.
— Gdzie ona jest?! Ja wiem, że ty ją tu przetrzymujesz, zboczeńcu…!
Lir chyba zaatakowała Reno, bo głośny huk sugerował, że coś lub ktoś wpadł na szafkę z butami. Chwilę później Sawyer pojawiła się na progu kuchni. Wyglądała, jakby uciekła z wariatkowa. Rozwichrzone, wiecznie splątane włosy teraz sterczały pod dziwnymi kątami, a fakt, iż jej brew co chwila unosiła się i opadała, świadczył o tym, że jest całkowicie wyprowadzona z równowagi.
— Co to jest, Reno, ja się pytam, zanim rozwalę ci łeb, odpowiadaj… — Słowa z ust Lir płynęły jak swoisty śpiew. Wzrok utkwiła w pagerze na mojej nodze i mogłabym przysiąc, że ręka jej zadrżała, jakby chciała sięgnąć do ukrytych pod koszulką strzykawek z trucizną.
Nie doczekawszy się odpowiedzi od Sinclaira, Lir ściągnęła moją nogę ze stołu i chwyciwszy za rękę, poprowadziła ku drzwiom. Nagle zrobiło mi się niedobrze, ale nie byłam w stanie tego zakomunikować, bo gdy zaciskałam zęby, było mi odrobinę lepiej. Jednak zanim opuściłyśmy mieszkanie, Reno zagrodził nam drogę.
— Ona nigdzie nie idzie — oznajmił stanowczym głosem, zakładając ręce na piersi. Domyśliłam się, że chodziło mu o mnie.
— Zejdź mi z drogi, Sinclair. — Lir wciąż była podminowana. Zaczęło mnie ciekawić, czy tylko z mojego powodu, czy u niej w nocy też coś się wydarzyło. — Bo cię podam o uprowadzenie.
— Ale ona nie może opuścić mojego mieszkania, yo. — Reno zdawał się być jeszcze pewniejszy siebie niż zwykle.
— Taak? A to niby dlaczego?
— Ma nałożony areszt domowy. — Wskazał na moją nogę. — O określonej godzinie musi stawić się tutaj, inaczej wyleci z Turksów.
*Wczoraj, siedziba ShinRa Electric Power Company, biuro szefa organizacji Turks*
Pod knajpą Vincent nie powiedział mi zbyt wiele. Mam wrażenie, że coś ukrył, bo nie wiem, dlaczego bez powodu miałby się przejąćsię domniemaną aktywnością reaktora, który wybuchł parę lat temu. To, że w związku z tym nas podejrzewał, okay, w końcu to ShinRa odpowiadała za budowę większości reaktorów, ale pomysł, że to my teraz mamy zbadać tę sprawę, był niedorzeczny. Jednak on się uparł, że musi pogadać z Rufusem, choć przecież sam mogłem przekazać dyrektorowi tę informację. Vincent chyba mi nie ufał. Poza tym, wystawanie pod „The Drunkers” i opowiadanie o interesach firmy nie było dobrym pomysłem, co zrozumiałem, patrząc na zataczającą się Crush i jej brata, któremu udało się nawalić prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, bo nawet nie był tego świadomy i siedząc na motocyklu tyłem, wciąż próbował go odpalić i ruszyć w świat.
Stuck on a roller coaster
Oboje zgodziliśmy się, że w tej sytuacji najlepiej jest ogarnąć towarzystwo i spotkać się w ShinRze, żeby dokończyć rozmowę. Mi przypadła w udziale Crush, jako że czekało nas jeszcze spotkanie służbowe, o której nie zdążyłem jej poinformować przed tym, nim się upiła. Nieważne. Ważne, że ona teraz już śpi, zamknięta w moim mieszkaniu i więcej dzisiaj nie narozrabia. Mam nadzieję, że nie narozrabia przez dłuższy czas, bo inaczej jaki sens ma akcja z tym aresztem. Jeśli to jej nie powstrzyma przed wpadaniem w kłopoty, to się poddaję, a jeśli Tseng odkryje, że wchodzę mu w kompetencje, podrabiając urzędowe papiery, wywali mnie stąd na pysk i to w częściach, bo przed tym na pewno urwie mi łeb przy samej dupie.
Może to moja kara. Że teraz siedzę tutaj i słucham usypiającego głosu Vincenta. Koleś brzmi jak kołysanka. Powinien się opatentować i sprzedawać firmom produkującym pozytywki.
— Ktoś natychmiast musi wyruszyć do Gongagi.
— A to dlaczego? — słyszę zdziwienie w pytaniu Tsenga i otwieram jedno oko.
— Coś dziwnego dzieje się z tamtejszym reaktorem.
Napięcie między tymi dwoma czuć na kilometr. Jak widać, stare rany jeszcze się nie zagoiły…
— Czy ShinRa podejmowała jakieś działania na tamtym obszarze?
Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem, żeby Vincent wypowiedział tak długie zdanie. Czy bezuczuciowy Valentine jednak coś tam czuje? Bo coś wyraźnie go gryzie. Natomiast Tsenga najwidoczniej nic nie obchodzi sprawa byłego współpracownika, bo poświęca mu niewiele uwagi, czytając w międzyczasie jakiś dokument.
— Nic mi nie wiadomo o żadnych działaniach podjętych w sprawie reaktora czy miasta. — Szef łapie za stos leżących na biurku papierów, jakby chciał bezgłośnie dać Vincentowi do zrozumienia, że nie ma dla niego czasu. Zawsze robi coś w tym stylu, gdy chce się któregoś z nas pozbyć i Valentine na pewno to pamięta, ale chyba bardzo zależały mu na informacjach na temat nieaktywnego reaktora, bo nie rusza się z miejsca.
— Słyszałem, że Turks szukali tam jakiejś materii…
— Gongaga to prawie wymarłe miejsce.
Dopiero, kiedy drugi raz słyszę nazwę miasta, w mojej głowie zapala się jakaś żaróweczka. Już gdzieś się spotkałem z tą nazwą. Otwieram drugie oko i przekręcam się nieznacznie na kanapie, na której się wyleguję, ale nie przejawiam zbytniego ożywienia, by przypadkiem nie wzbudzić fałszywych podejrzeń przełożonego, co do entuzjazmu, jaki żywię w związku z podjęciem jakiś działań w tej sprawie.
Rzeczywiście, byliśmy kiedyś na misji w Gongadze. Pamiętam to miasto, a raczej to, co z niego zostało. Ludziom żyło się tam ubogo. Zamiast w motelu nocowaliśmy w namiocie. Sporym, bo sporym, ale wciąż stanowiącym marną imitację cywilizacji. Jak wszystko w tym kompletnie zdemolowanym miejscu. Poza tym… Zapala mi się kolejna żarówka. Dałbym sobie uciąć lewą rękę, że Gongaga była rodzinną miejscowością kogoś z SOLDIERS. Ktoś mi opowiadał o wybuchu, reaktorze i bezustannie unoszącymi się nad miastem oparami Mako.
— Podobno reaktor się uaktywnił. — Vincent nie daje za wygraną. — Zajmijcie się tym. Mowicie, że chcecie zadośćuczynić za swoje grzechy.
Tseng zaciska usta i mruży ciemne oczy. Valentine trafia w czuły punkt. Skubany, dobrze się orientuje w polityce firmy.
— Dobrze, przekażę dyrektorowi…
— Chcę dołączyć do tej wyprawy.
— Już nie jesteś w Turks.
— I tak się tam wybieram, chyba lepiej, jak połączymy siły.
Tseng chwilę zżyma się sam ze sobą, po czym skina głową. Argumenty Valentine’a są logiczne, tylko co go obchodzi Gongaga. Kiedy tam byłem, wszystko się uspokoiło, ale jeśli energia znów wydobywa się spod ziemi… Nagle zdaję sobie z czegoś sprawę. Jako jedyny obecny z Turks, pewno dostanę tę misję razem z Vincentem, a ponieważ teraz asystuje mi Crush, to każą nam się wybrać w trójkę. Tylko że ona nie może wziąć w tym udziału. Pracuję z nią dość długo, żeby zauważyć pewne rzeczy. Na przykład jej cholerne, niebiesko-zielone oczy. Nie byłoby w nich nic niepokojącego, gdyby nie to, że niekiedy i w niektórych miejscach – tych skażonych energią – są zdecydowanie bardziej zielone, niż na co dzień. A to jest charakterystycznym objawem tegoo, że jej ciało zostało zainfekowane energią i każda dalsza z nią styczność pogłębi ten stan. Nigdy jej o to nie zapytałem, więc nie wiem, jak to się stało, ale wiem, jak szkodliwa jest Mako dla zdrowia.
— Szefie… — odzywam się, jakby od niechcenia, chcąc ubiec fakty. – Może ja z Rudem pojadę do Gongagi… Jemu się chyba kończy tacierzyńskie — dodaję pośpiesznie. Przez dłuższą chwilę patrzę, jak szef nad czymś głęboko myśli, po czym spogląda na Vincenta. W końcu rzuca papiery na biurko i wzrusza ramionami.
— A idźcie, skoro chcecie.
Niemal się cieszę, że udaje mi się wdepnąć w taką wyprawę. Matko, przecież tam jest tak daleko. Nie zalecimy tam helikopterem. Chyba naprawdę jestem idiotą. Co by znaczyło, że Crush ma rację.
— I tak musimy uzyskać zgodę na misję od Rufusa — kontynuuje Tseng i nie mija dziesięć minut, a stoję w gabinecie dyrektora ShinRy i zastanawiam się, czy wszyscy w firmie cierpią na bezsenność.
— Dlaczego chcecie oddalić się w tak… dziwne miejsce? — Rufus także zdaje się nie być zadowolony z nowego pomysłu.
— Dostaliśmy informację, iż prawdopodobnie niezwykle radioaktywna materia znajduje się w tym miejscu i pobudza złoża tkwiącej pod ziemią energii — odpowiada spokojnie Tseng. Ten to ma nerwy ze stali. — Zanim stanie się coś, co mogłoby w późniejszym czasie doprowadzić do zainteresowania osób trzecich naszą firmą i negatywnie wpłynąć na jej reputację, proponuję byśmy my, Turks, przyjrzeli się sprawie bliżej…
Byłem pełny podziwu dla Tsenga, który tak zawile i bezpośrednio jednocześnie potrafi przedstawić w dobrym świetle naszą, powiedzmy szczerze, chujową pozycję. Chyba sam bym lepiej tego nie opisał. Najwidoczniej Rufus także daje się nabrać, bo kiwa z aprobatą głową.
— Masz rację, Tseng… Dobrze, możecie wybrać się w to miejsce… — Już jestem zadowolony z powodzenia negocjacji, kiedy Rufus unosi jedną dłoń. — Mam jednak jedno ale.
— Tak?
— Jeśli reaktor rzeczywiście jest aktywny i nie ma nad nim kontroli, będziecie potrzebować medyka. Wiecie przecież o skutkach ubocznych wynikających z obcowania z energią Mako.
Medyka? Dziwi mnie ten pomysł, bo odkąd pracuję w Turks, nigdy nikt się tu nie zatroszczył o bhp. Tseng też sprawia wrażenie zaskoczonego, ale kiwa głową i patrzy na mnie.
— Reno, znasz kogoś, kto wybrałby się z wami? — pyta, a ja chyba nie jestem w stanie myśleć dość trzeźwo, bo na myśl przychodzi mi tylko jedna osoba.
— W sumie, znam taką jedną… — wypalam, zamiast ugryźć się w język. Oboje, Tseng i Rufus, patrzą na mnie wyraźnie zainteresowani i już nie ma drogi wyjścia. — Taka Lir… Taka trochę wariatka… yo.
— Lir Sawyer?
Patrzę z konsternacją na Rufusa i mógłbym przysiąc, że na jego twarzy dostrzegam jakiś cień, który znika tak szybko, jak się pojawia.
— Zna ją szef?
— Dlaczego myślisz, że poszłaby na taką misję?
— W sumie… jakby się dłużej zastanowić… — widząc reakcję Rufusa, zyskuję nadzieję, iż uda mi się odkręcić to, co paplam. — Nie jestem taki pewny, czy by nam pomogła…
— Dlaczego? — dopytuje Rufus i jestem już pewien, że coś tu śmierdzi.
— To znajoma mojej znajomej… Nie bardzo lubi Turków i oświadcza każdemu, kto chce jej słuchać, że nienawidzi ShinRy, ale jakby się zastanowić nad tym dłużej… — Marszczę brwi, łapiąc się na czymś zabawnym: — To brzmi tak, jakby nienawidziła osoby, nie organizacji… — Mam wrażenie, że moje myśli są szybsze, niż cały proces mózgowy, ale kiedy już zaczyna mi się kopcić z uszu, Rufus macha dłonią.
— Chyba poradzicie sobie bez medyka. Powodzenia na misji.
Starałam się zarejestrować każde słowo, jakie wypowiedział Sinclar, ale mój skacowany umysł wychwycił tylko „wyleci z Turksów”. Ciśnienie natychmiast podniosło mi się ponad normę. Próbowałam wyrwać rękę z żelaznego uścisku Lir.
— Ja nigdzie nie idę! — oświadczyłam głośno, ale obecni w przedpokoju chyba nic sobie ze mnie nie robili, bo nadal mierzyli się wściekłymi spojrzeniami. Kiedy już myślałam, że nie wytrzymam tego napięcia, Reno przewrócił oczami, jako pierwszy odpuszczając ten pojedynek na spojrzenia.
— Rude wraca do pracy — zwrócił się do mnie, a mnie coś w tym krótkim zdaniu zmroziło. — Wyruszamy na misję, więc mieszkanie jest twoje. — Rozłożył ramiona, wskazując na pokoje. — Musisz tu być każdego dnia do godziny dziewiętnastej. — No w sumie, jeśli miałam gdzieś odbywać areszt domowy, to ze względu na komfort, wybrałabym jego miejscówkę, bo jako elitarny pracownik Shinry mieszkał na wypasie, nie to co ja. A teraz dowiedziałam się, że mogę tu pomieszkiwać sama, czyli bez uciążliwego współlokatora, więc… Dlaczego mi się to nie podobało? Dlaczego zamiast cieszyć się, że Rude zastąpi mnie w pracy jako worek treningowy Sinclaira, mi coś tu nie grało?
Got a case of love bipolar
Zagryzłam dolną wargę, przyglądając się mężczyźnie. Błądził wzrokiem gdzieś po ścianach, poprawiając gumkę na swoich rozczochranych włosach.
— Reno — zagadnęłam, a on tylko mruknął w odpowiedzi i zsunął z czoła pilotki, żeby zobaczyć pod światło, czy są czyste. — Reno, popatrz na mnie.
Na chwilę zaszczycił mnie błękitnym spojrzeniem, ale jeszcze nigdy tak szybko nie odwrócił wzroku.
— Oż ty! — Wycelowałam mu palcem prosto w czubek nosa. — Co przede mną ukrywasz, gadaj!
— Nic, narwańcu, odczep się.
— Gadaj albo…
Nie zdążyłam wymyśleć żadnej dobrej groźby, Lir była szybsza. Wolną ręką sięgnęła za plecy po dziewięciomilimetrówkę, którą wymierzyła prosto w czoło Reno.
— Cholerne Turki. — Brakowało tylko tego, żeby odchrząknęła i splunęła mu pod stopy. — Mówiłam, że nie można im ufać.
Zamurowało mnie. Jedna moja część była pełna podziwu dla tak radykalnego zachowania Lir, a druga część wątpiła, czy Reno z dziurą wylotową w głowie będzie mi się jeszcze podobał. Jednak postanowiłam grać bezwzględną, więc tylko założyłam ręce na ramiona, patrząc na niego wyczekująco. Nie powiedziałam nic, bo znów zrobiło mi się niedobrze.
— Och, dobra — wysyczał przez zęby Reno, też krzyżując na piersi ręce. — Po prostu nie chcę, żebyś szła ze mną, Crush. — Tym razem nie odwrócił wzroku, a moje serce drugi raz tego dnia skuł lód. — Fajnie się z tobą pracowało, ale chyba sama wiesz, że niedobrana z nas para.
No trafnie to ocenił i niby o tym wiedziałam, ale i tak zabolało. Usłyszałam dźwięk odbezpieczanego pistoletu, ale złapałam Lir za przegub i opuściłam jej rękę.
Już miałam wyjść z jego mieszkania, zła i urażona, kiedy – nie wiem jak mi się udało dojść do tej konkluzji na kacu – pomyślałam, że tu jest jeszcze jedno dno.
— Tu nie chodzi o Rude’a, prawda? — Odwróciłam się do niego w drzwiach, patrząc spode łba. — To ty mnie odsunąłeś od tej misji.
Czekałam, aż kiwnie głową i w końcu to zrobił.
— Dlaczego? Aż tak mnie nie lubisz? Bo nie zauważyłam tego wczoraj, kiedy prawie mnie przeleciałeś. — Powstrzymałam Lir, nie pozwalając jej wyjść zza swoich pleców i dokończyć to, co zaczęła.
Reno tylko się zapowietrzył, więc go wyręczyłam:
— Gdzie idziecie, Sinclair?
— Do dupy, yo.
Aha. Tu go miałam.
— Czemu nie mogę iść tam z wami?
Patrzyłam na niego nieustępliwie, dopóki nie pękł.
— Bo nie! Bo widzę co się dzieje! — Dwoma palcami prawie wybił mi oczy. — W Gongadze podobno aktywowały się złoża energii i nie pójdziesz tam z nami! — Reno prawie podskakiwał w miejscu, rwąc sobie z głowy czerwone włosy. — Ja cię nie chcę mieć, dziewczyno, na sumieniu! W tym tygodniu już prawie dwa razy cię zabiłem!
— Trzy — poprawiłam go, ale myślami byłam już zupełnie gdzie indziej. — Do zobaczenia w Gongadze. — Nie zawracając sobie nim więcej głowy – także tym, czy Lir go zabije, czy nie – wystrzeliłam z mieszkania Sinclaira, jakby ścigało mnie stado diabłów. Prawie nogi połamałam, zbiegając po schodach, jakby na dole czekała na mnie nagroda roku dla najbardziej skacowanego pracownika ever. Teraz nie myślałam o niedoborach magnezu i witamin. W zasadzie nie myślałam o niczym. Kiedy w mojej głowie zapalała się niebieska lampka – a zapalała się za każdym razem, gdy czegoś bardzo mocno chciałam – nie liczyło się nic innego, tylko cel, który chciałam osiągnąć.
— Zaczekaj! — Lir zbiegała za mną, ale nawet jakbym chciała, nie potrafiłam wyhamować, zaczekać na nią i na spokojnie wytłumaczyć moje postępowanie. Zdecydowanie to nie było w moim stylu – cierpliwość, luz, opanowanie. Może jakbym się przefarbowała na czerwono, nie na blond, też byłabym takim luzakiem, no ale no niestety.
Pchnęłam drzwi i nie bacząc nawet na to, czy nie zabiją mojej przyjaciółki, wracając, wybiegłam na zewnątrz. Tu musiałam zrobić małą przerwę, oprzeć ręce o kolana i pooddychać głęboko z głową w dół, bo okazało się, że jednak wciąż chce mi się rzygać. Blada, czekałam aż skurcze żołądka się uspokoją. W międzyczasie Lir stanęła obok i gadała coś do siebie, przeszukując kieszenie.
— Wszystko wzięłam, no, wszystko, każdą truciznę, jaką miałam, ale nie mam nic na żołądek, noż kurde, ani…
— Ej, yo! — rozległo się gdzieś z góry i obie wykręciłyśmy głowy. Z okna na szóstym piętrze wychylał się Reno. Minę miał niezadowoloną i trzymał coś w ręce. Spodziewać się po nim można było wszystkiego, więc natychmiast ochroniłam głowę rękoma, przekonana, że zaraz czymś oberwę. — Głupia! — warknął Sinclar, a potem zamachnął się czymś lekkim, co powoli opadło do moich stóp. — Aspiryna! Zażyj, żebyś nie shaftowała na szefa! I czasem się na mnie nie skarż, bo się dowiem i się policzymy! — Po czym zatrzasnął okno.
— Dupek — fuknęłam, podnosząc z ziemi opakowanie tabletek. — Cwany dupek — sprostowałam, wyciskając na rękę dwie tabletki i wrzucając je sobie do buzi. — Fuuuj, gorzkie! — wykrzywiłam się, patrząc ze złością w okno na szóstym piętrze, jakbym podejrzewała, że to Reno opracował skład aspiryny po to, żeby uprzykrzyć mi życie. Zastanawiałam się, skąd wie, że jadę do biura, ale wtedy odezwał się pager na mojej nodze. No tak, muszę uzyskać zgodę na misję.
Od tego zadzierania głowy, znowu mi się w niej zakręciło, więc otrząsnęłam się, kierując wzrok przed siebie. Pozostało szybko wymyślić jakiś plan, dzięki któremu dostanę się do Shinry, nie musząc urządzać sobie spaceru, który jak podejrzewałam, dzisiaj by mnie zabił.
— Motor — to pierwsze, co przyszło mi do głowy.
— Nie licz na to — odpowiedziała mi Sawyer. — Twój brat pojechał do Tify. — Wyrzut w jej głosie wskazywał na to, że była zazdrosna, ale teraz nie była pora, żeby się na tym skupiać. Zresztą sama nie wiem, czy chciałam wiedzieć, co się działo, zwłaszcza w nocy, między nią a Cloudem.
— Ok — przyswoiłam informację. Dalej, myśl, Crush, przecież coś tam oleju w głowie masz. Może nie za dużo, bo to nie był atrybut Fairów, ale dasz radę coś ogarnąć.
Mój wzrok bardzo szybko padł na quada, którym woził mnie wczoraj Reno (tak, mój mózg się regenerował). Własność firmowa, przypomniało mi się, jak zwykł mawiać Sinclair zanim lub tuż po tym jak dopuścił się aktu wandalizmu na służbowym mieniu. W pewnym sensie, jako że miał dłuższy staż, był moim przełożonym, dlatego też postanowiłam wziąć z niego przykład. Podeszłam do quada i z całej siły go kopnęłam.
— Crush! Zwariowałaś?!
Quad aż podskoczył. Miałam sporo krzepy. Zwykle się z tym nie obnosiłam, ale dzisiaj było mi wszystko jedno. Zasadziłam w pojazd kolejnego kopa i czyniłam tak, aż silnik zaskoczył. Wtedy wskoczyłam na quada. Kątem oka zobaczyłam, że Lir pakuje się za mną i nie zważając na nic więcej, ruszyłam przed siebie.
— Czy ty w ogóle umiesz prowadzić?! — krzyknęłam mi do ucha Sawyer, gdy stało się jasne, dlaczego zwykle wszędzie chodzę pieszo. Nie zawracałam sobie głowy, żeby odkrzyknąć, że nie. Koncentrowałam się na tym, żeby nie rozjechać ludzi i nie wpakować się do rowu, w latarnie, budynki, psy, śmieci i wszystko inne, co wyrastało na mojej drodze.
— Ty chyba jeszcze nie wytrzeźwiałaś! — piszczała Lir, gdy wzięłam szczególnie ostry zakręt i przez moment jechałyśmy na dwóch bocznych kołach. — Zatrzymaj się! Ja zsiadam!
And I can't get off this ride...
Ona naprawdę myślała, że ja miałam teraz czas na takie gierki? Ignorując jej prośbę, dodałam gazu i na parking przed budynkiem Shinry Elecrtic Power Company wjechałyśmy z pełną gracją, zatrzymując się z hukiem na budce ochrony.
— Hej, co to ma być? — Z budki wyskoczył strażnik, z rozeźleniem patrząc na rozbitego quada. — A pani dokąd?! — Przyskoczył do mnie i złapał mnie za łokieć, próbując powstrzymać przed wbiegnięciem na schody prowadzące do firmy. Wywinęłam się z sykiem i rozpłaszczyłam mu na nosie służbową legitymację Turksów.
— Ona jest ze mną — warknęłam, kiwając głową na Lir i dopiero wtedy na nią spojrzałam. Teraz jej twarz była tak samo zielona jak moja. — Idziesz?! — ponaglałam ją, nie mając czasu, by się litować
— Ja tam nie wejdę — oświadczyła Lir, obejmując się za brzuch i patrząc z obrzydzeniem na górujący przed nami wieżowiec. W sumie to nie byłam pewna, czy jest jej niedobrze z powodu naszej przejażdżki, czy na widok siedziby Shinry. Ale nie dbałam o to. Coś jeszcze mówiła, ale ja byłam już na szczycie schodów, wchodząc do środka. Musiałam jak najszybciej rozmówić się z Tsengiem.
Jak zawsze, gdy czekała mnie rozmowa z nim, układałam sobie w głowie plan, według którego miała ta rozmowa przebiec i oczywiście jak zwykle nie zrealizowałam z niego niemal żadnego punktu. Już w windzie poczułam ssanie w żołądku, ale jeszcze próbowałam winą za to obciążyć grawitację, jednak kiedy stanęłam przed drzwiami szefa Turksów, całkiem pobladłam i naprawdę miałam ochotę stąd uciec.
You don't really wanna stay, no
Zacisnęłam posiniałe wargi i bardzo niepewnie i bardzo cicho zapukałam do jego gabinetu. Tak, żeby najlepiej nie usłyszał. Niestety…
— Proooszę.
Kurwa mać. Miałam przesrane. Po co ja tu w ogóle przyszłam… Co ja mu miałam w zasadzie do powiedzenia? Niepewnie złapałam za klamkę i weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi i opierając się o nie plecami.
— Wi-wi… Dzień dobry — zaczęłam kulawo. Pięknie się zapowiada.
Tseng spojrzał na mnie przez całą długość pokoju i nawet odłożył długopis, splatając palce i obserwując mnie znad nich. Musiałam stanowić naprawdę żałosny widok, skoro byłam warta tego, by poświęcił mi tyle uwagi. Szef oczywiście niczego nie ułatwiał. Lubił patrzeć jak się męczę. Nigdy nie pytał, po co przyszłam, tylko mrużył ciemne oczy, cierpliwie czekając, aż się zacznę pogrążać. A zacznę na pewno, zawsze zaczynałam. Nie miałam pojęcia, czemu tak mnie onieśmielał. Zawsze wychodziłam przed nim na idiotkę. I może właśnie dlatego, że wiedziałam, jak złe ma o mnie zdanie, tak teraz peniałam.
— No bo… No bo… — Kurwa, Crush, weź się w garść i wykrztuś to z siebie, kretynko: — Gongaga.
Jedna brew Tsenga uniosła się nieznacznie do góry.
— Tak, rzeczywiście, jest takie miasto — potwierdził, bo w sumie co innego miał zrobić, gdy ja popisałam się szczytową formą lakoniczności.
Normalnie wywróciłabym oczami i syknęła coś w stylu, że „dobrze wiesz, o co mi chodzi”, ale w jego obecności nie miałam odwagi być sobą.
— Miałam na myśli… — Czy ty potrafisz wydukać jedno zdanie bez zacinania się, czy ci się zwoje mózgowe przepaliły? — Wiem, że Reno idzie na misję do Gongagi. Ja też chcę. Jestem jego partnerką. Przecież. Znaczy, w pracy, bo gdzie indziej… Nic nas nie łączy, nawet jeśli spędziłam wczorajszą noc u niego… — Crush. Ty. Debilko. Dał ci ten pieprzony areszt, więc chyba wie, gdzie spędziłaś tę noc, na chuj się gimnastykujesz. — I… Tak. Chciałabym udać się do Gongagi razem z nim.
— Na tę misję został już oddelegowany Rude. — Tseng z powrotem złapał za długopis i spojrzał w akta, które przeglądał, zanim mu przeszkodziłam, więc chyba uznał, że rozmowa jest skończona, ale tak bardzo, jak bardzo miałam ochotę stąd wybiec, iść do kibla i rzygnąć, żeby sobie ulżyć, tak też nie zamierzałam stąd wyjść, dopóki i ja nie zostanę przydzielona do tego questa.
But you don't really wanna go, oh
— To moje rodzinne miasto. Znam tam każdy kąt. Wychowałam się, szwędając się po szczątkach reaktora. Znam drogi wiodące w jego głąb. Nikt nie sprawdzi tego miejsca dokładniej, niż ja — zapaliłam się, uderzając się pięścią w pierś. Nawet mój język zaczął współpracować z myślami, które chciałam wypowiedzieć na głos. Wyglądało na to, że ten bzik, jakiego dostawałam, gdy czegoś chciałam, dawał mi siłę, bo nawet surowe spojrzenie Tsenga zniosłam bez mrugnięcia okiem i nie spuściłam wzroku, dopóki on nie wzruszył lekko ramieniem i nie oświadczył:
— W porządku. — Sięgnął do laptopa i wprowadził coś, co ilościom kliknięć odpowiadało mojemu imieniu i nazwisku, do systemu. — Zgadzam się.
— Dziękuję, szefie. — Skinęłam mu głową, całkowicie zapominając, że miałam poruszyć jeszcze kwestię tego nieszczęsnego aresztu. Wychodząc, nawet się do niego uśmiechnęłam, chociaż nie spodziewałam się, że się odwzajemni tym samym. Ku mojemu przerażeniu, zrobił to. Nieznacznie, co było jeszcze bardziej upiorne, jak uśmiech zamkniętego na dożywocie socjopaty. Od razu zrzedła mi mina i opuściłam jego gabinet, czując na grzbiecie nieprzyjemne dreszcze. Gdybym wiedziała z jakiego powodu uśmiechał się Tseng, bałabym się jeszcze bardziej. Niestety w swojej zapalczywości całkowicie przegapiłam jedną istotną rzecz, a mianowicie to, jak bardzo dałam dupy. Chcąc za wszelką cenę osiągnąć swój cel, posłużyłam się prawdą. Całkowicie zapominając o swojej przykrywce. I o tym, że rodzinnym miastem Clouda Strife’a, za którego siostrę się podawałam, był Nibelheim, a nie Gongaga.
Poirytowany, zatrzasnąłem okiennicę. Myśli prześcigały się w mojej głowie. Najgorsze było to, że moja partnerka była tak nieprzewidywalna. Nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Jeśli pojedzie do Tsenga, cały mój plan mógł spalić na panewce już na samym początku.
Liczyłem jednak na jej dumę, która była większa niż mój… helikopter, który jest pokaźnych rozmiarów. Nie było opcji, by Crush przyznała się do porażki, czym dla niej areszt na pewno był. Teraz jednak nie było czasu się tym zamartwiać. Musiałem szybko skompletować ekipę i dotrzeć do reaktora, zanim moja partnerka wykombinuje, jak dostać się tam przede mną.
Wydobyłem telefon z kieszeni spodenek i szybko wybrałem odpowiedni numer.
— Hej, Ru…
— Czekaj chwilę. — W słuchawce usłyszałem trzaski garnków, gaworzenie dziecka i rozkazy wydawane przez żonę mojego kolegi. — No, teraz mów.
— Wkopałem cię w misję, wiesz już? — zacząłem, a Rude potwierdził, po czym jak to Rude, cierpliwie wysłuchał mojego tłumaczenia i zrzędzenia, i stwierdził:
— Tylko skoczę po quada…
— No, właśnie, Rude… — przerwałem mu szybko. — Quadzik jest u mnie, pamiętasz? Potrzebowałem wczo…
Urwałem, kiedy za oknem rozległ się charakterystyczny ryk silnika. Otworzywszy ponownie okno, wychyliłem się przez parapet i zobaczyłem tył oddalającego się, oczywiście zbyt szybko, quada Rude’a z dwoma istotami na siedzeniu.
Przymknąłem oczy, opanowując nadchodzące wkurwienie.
— Okay, ja ogarnę transport, Rude. Prześlę ci info.
You change your mind
Rozłączyłem się, nie czekając na odpowiedź.
Wybrałem inny numer, nerwowo kopiąc o kuchenne krzesło. Tym razem sygnał oczekiwania na połączenie był dłuższy, a kiedy wreszcie mój rozmówca odebrał, wcale nie usłyszałem powitań.
— Ale… jak to się… Halo? — Wydawało się, że Vincent mówił do telefonu z odległości i od razu wiedziałem, co jest nie tak. — Vincent Valentine przy telefonie.
— Wiem, że to ty. A mikrofon masz z drugiej strony — poinformowałem go, zaciskając palce na nasadzie nosa.
— Słucham…?
— Obróć telefon, yo.
Coś przez chwilę szurało w słuchawce, po czym usłyszałem Vincenta wyraźniej.
— Reno Sinclar, słyszysz mnie?
— Tak, słyszę. Rude jedzie z nami, więc… — Wiedziałem, że to będzie największy błąd mojego życia, ale nie miałem innego wyjścia. — Potrzebujemy transportu.
Na chwilę w słuchawce nastała cisza i już się bałem, że telefon mu się rozładował, ale usłyszałem chrząknięcie.
— Nie martw się. Zorganizuję przewóz.
— Jedziemy dzi… — tym razem nie dane mi było dokończyć, bo Vincent się rozłączył.
Nie byłem pewny, czy zrobił to celowo, czy przypadkiem, ale najważniejsze informacje zdążyłem mu przekazać, a głupi nie był, więc chyba zarejestrował, co miał zrobić. Długo na Vincenta nie musiałem czekać, bo tylko pół dnia.
Kiedy już zdążyłem przyodziać odpowiedni strój,
Like a girl changes clothes
spakować się i naładować paralizator, usłyszałem klakson, dobiegający spod kamienicy. Zebrałem najpotrzebniejsze rzeczy i wybiegłem z mieszkania. Zatrzymałem się jednak przed kamienicą, bo zobaczywszy, czym przyjechał Vincent, aż mnie wmurowało w chodnik.
Vincent Valentine woził się karawanem. Ja wiedziałem, że lubił sypiać po trumnach, ale nie spodziewałem się, że pojazd też wybrał sobie tego pokroju. Jednak, jak się tak dłużej zastanowić, to z natury nie za dużo gadał, może wolał takie milczące towarzystwo.
— Reno Sinclar — powitał mnie w swoim stylu.
— Yhm, to masz tam jeszcze wolne miejsce w bagażniku? — zażartowałem, unosząc trzymaną w ręce torbę, na co Vincent tylko nacisnął jakiś guzik, a bagażnik sam się otworzył. Wrzuciłem do środka torbę i już chciałem władować się na przednie siedzenie, kiedy zauważyłem, ze ktoś już tam siedzi, a blask słońca odbijał się od jego łysej głowy.
— O, Rude!
— Witaj, Reno.
— To co, ekipa, na wycieczkę, yo!
Ucieszyłem się, że jedziemy tylko w trzech, bo miałem dla siebie cały tył i mogłem bez przeszkód wyciągnąć się na siedzeniach. Nie przewidziałem jednak, że cała podróż będzie tak cholernie nudna. Moi towarzysze okazali się bardzo nierozmowni. Po tym jak Rude opowiedział o trudach bycia ojcem po prostu zasnął, a Vincent chyba uczył się konwersacji w swoim domu wśród innych lokatorów trumien, którzy nie koniecznie byli ciepłokrwiści.
Yeah you, P.M.S.
Kiedy w końcu skończyły mi się tematy do rozmów, zacząłem się męczyć. Czasem lubiłem nic nie robić, w pracy miałem nawet łatkę lenia, ale ta podróż była przegięciem. Szybko pożałowałem, że nie wziąłem z domu swojego PSP.
Byliśmy już ze dwie godziny od Midgaru, gdy otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Chłodny wiatr owiał mi twarz, a ja zacząłem się zastanawiać nad powodzeniem misji. Przeczuwałem, że gdzieś po drodze spotkamy się z Crush, bo nie było opcji, żeby nie wyruszyła za nami. Ciekawiło mnie jej postępowanie. Pracowałem z nią dobre dwa lata, a podczas wspólnych misji, zdążyłem dobrze poznać. Kiedy sobie coś ubzdurała, to dążyła do tego, dopóki nie osiągnęła celu. Nie miałem natomiast pojęcia, dlaczego sfiksowana na punkcie tej misji i dlaczego jej oczy wyglądały jak oczy SOLDIERSów, skoro do nich nie należała. W sumie, Cloud też nie i jego oczy były tak samo pojebane. Dziwne.
Właściwie nie wiem, co mi zależało, żeby jej oszczędzić tej misji. Tylko mnie wkurzyła. Cały mój plan poszedł się gonić. Brakowało tego, żeby przejrzała mnie do samego końca, z tym aresztem. No i co mogła nagadać Tsengowi? Wcale bym się nie zdziwił, jakby to przez nią cała akcja zakończyła się niepowodzeniem.
Like a bitch
Podskoczyłem na siedzeniu, kiedy telefon w kieszeni zaczął wibrować. Tseng?
— Tak, szefie? — Nie miałem pojęcia, co może chcieć, dlatego szturchnąłem Rude’a w ramię, by się obudził i włączyłem głośnomówiący.
— Jesteście już w trasie?
— Tak, jedziemy.
— Witaj, Tseng. — Przywitał się Vincent, nie odrywając wzroku od trasy.
— Jedźcie prosto do portu w Junon. Tam wynajmijcie sobie pokoje w hotelu, na koszt firmy i złapcie prom do Costa del Sol.
— Przyjąłem — rzuciłem krótko i już się chciałem rozłączać, kiedy Tseng jeszcze coś dodał:
— A, Reno, byłbym zapomniał. Crush dołączy do was w Junon.
I would know
No oczywiście. Ta kobieta doprowadzi mnie kiedyś do szewskiej pasji. Ona naprawdę musiała dostać wszystko, czego chciała. Musiała, kurwa, dopiąć swego za wszelką cenę. Zacząłem się sobie dziwić, dlaczego tak się nią przejmuje. Po co mi to wszystko było, jakieś plany i knowania, areszty, nie areszty… Gdyby choć raz po prostu posłuchała…
Do końca podróży do Junon żaden z nas już się nie odezwał, a im bliżej celu byliśmy, tym bardziej zaczynałem się denerwować. Cały czas starałem się wymyśleć kolejny plan działania, zważywszy na okoliczności, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Tak naprawdę najbardziej obawiałem się tego cholernego pagera. Jeśli Crush nie stawi się o określonej godzinie w określonym miejscu, ktoś w firmie dostanie cynk. Nie miałem pojęcia, kto był odpowiedzialny za takie sprawy, ale miałem szczerą nadzieję, że zajmowała się tym pani Bella.
And you over-think
Było już grubo po północy, kiedy stanęliśmy przy recepcji. Zaspany młody recepcjonista obrzucił nas zmęczonym spojrzeniem. My byliśmy zajebani tak samo jak on.
— Dwa pokoje poproszę — odezwałem się, pokazując legitymację organizacji Turks.
Chłopak na widok odznaki chyba się lekko przestraszył, bo otworzył szerzej oczy, ale zachował się profesjonalnie. Wklepał coś do komputera, po czym spojrzał na mnie z przestrachem.
— Mamy tylko jedynki albo pokój trzyosobowy.
Westchnąłem ciężko, zerkając na Vincenta, który usypiał na stojąco. Dobra, damy radę. Zresztą, nie wyglądał na typa, któremu zbiera się na nocne rozmowy do czwartej nad ranem.
— Dawaj pan tę trójkę. — Machnąłem ręką i sięgnąłem po portfel. — To ile to będzie?
— Trzysta dwadzieścia dwa gile.
Recepcjonista sięgnął za siebie po klucz z numerkiem, a ja prawie walnąłem czołem o blat, kiedy usłyszałem tak wygórowaną cenę. Gdybym miał płacić z własnej kieszeni, to chyba bym wolał spać na dworze, ale hajsem i tak sypała organizacja. Z tym, że zwracali dopiero po fakcie, na podstawie rachunków, jakie im przedstawiliśmy. Zajrzałem do portfela i rzuciłem odpowiednią kwotę. Recepcjonista zebrał banknoty i przez moment przypatrywał się papierkom.
— Ale…
— No, co? — zirytowałem nieporadnością chłopaka.
— Bo brakuje jeszcze dwa gile…
Przewróciłem oczami i obejrzałem się na towarzyszy.
— Ej, macie jakieś drobne?
Vincent chyba wpadł w letarg, a Rude pochrapywał przy stoliku dla gości, obejmując swoją torbę jak poduszkę. Ze złością otworzyłem swój portfel, przeszukując każdy zakamarek, ale jak na złość nic w nim nie dzwoniło. Już miałem wyciągnąć grubszy banknot, gdy kątem oka zauważyłem, że przy ladzie zatrzymała się jakaś kobieta.
— Przepraszam panią najmocniej — zwróciłem się do niej, wciąż przetrząsając swój portfel. — Ma pani może pożyczyć dwa gile?
— Jasne, spoko, czemu nie.
Dopiero kiedy wręczała mi drobne, nasze spojrzenia się skrzyżowały i oboje odskoczyliśmy z krzykiem. Ale to ona zaczęła szukać za paskiem spluwy. Na szczęście jej nie znalazła, ale i tak nie oszczędziła mi wiązanki wyzwisk.
Always speak cryptically
— To ty! Cholerny Turasie, tysiąc kk gold pls*, pieprzony naród! — uniosła się i dopiero Crush z Cloudem, którzy zjawili się hotelu, złapali ją każde pod jedno ramię i zaciągnęli po schodach na górę, skąd dalej mnie oczerniała: — Ty żulu, złodzieju, lumpie, do porządnej roboty byś się wziął, a nie wyłudzać pieniądze, ty…
Na szczęście szybko zniknęła z mojego pola widzenia.
***
Otworzyłem okno i odpaliłem papierosa. Kiedy wreszcie się zakwaterowaliśmy w pokojach, poczułem ogromną chęć na dymka. Byłem zły, że to wszystko szło tak bardzo nie po mojej myśli. Poprawiłem pilotki na czole, czując, jak zaczyna mnie boleć głowa.
— A gdzie Valentine? — zapytał Rude i dopiero wtedy zauważyłem, że Vincenta nie ma w pokoju. Wzruszyłem ramionami. Może postanowił się powłóczyć w świetle księżyca albo śpi gdzieś zwieszony głową w dół.
— Wszystko okay? — Rude oparł się o parapet obok mnie i zerknął na mnie z ukosa.
Dobrze, że to z nim dzieliłem pokój. Nie miałem najmniejszej ochoty na dyskusje z Cloudem, bo chłopak też nie był zbyt wylewny i równie dobrze mógłbym pogadać do lustra, chociaż lustro przynajmniej na zwieńczenie tego monologu i nie wyszłoby z pokoju. Na kolejne obrażanie mojej osoby, ani tym bardziej na burzliwe konwersacje z Crush też nie miałem siły.
— Tak, spoko. — Wzruszyłem ramionami.
— Jak ci się pracuje z Crush?
Spodziewałem się, że zada to pytanie. Nie wkurzyło mnie to, bo chyba musiałem się komuś wygadać. Miałem wrażenie, że zaraz pęknie mi mózg.
— Jest w porządku… tylko… Jest cwana.
— A co jej się stało w twarz?
Parsknąłem śmiechem, prawie krztusząc się dymem. Choć wcale śmieszne to nie było.
— To tak jakby moja wina… Przypadkiem dostała ode mnie z łokcia… A potem poprawiłem jej patelnią. Też niechcący, yo.
— Dziwię się, że jej jeszcze nie zabiłeś. Przypadkiem.
I should know
Znaliśmy się z Rudem jak łyse konie. Wiedział, jak bardzo potrafiłem być nierozgarnięty i że nieumyślnie siałem dookoła pogrom, ale to Crush ostatnio obrywała. Także to było powodem mojego misternego planu odizolowania jej ode mnie i właśnie o tym powiedziałem Rude’owi, nie wytrzymując i przerywając głuchą ciszę, która zapadła po jego słowach. O tym i o tym, jak porywcza bywała ta dziewczyna, zbyt porywcza i że nie potrafiła usiedzieć w miejscu nawet jak sfingowałem jej chorobowe, po czym prawie siłą musiałem zaciągać ją po imprezie do szefa, a najpierw, pijaną, przebrać w ciuchy służbowe. Powiedziałem mu nawet o tym, jak to się w końcu wkurzyłem i wpadłem na pomysł aresztu domowego.
— No i dziwię się, że mi nie spadła z tego quada — zakończyłem swój wywód, gasząc peta na parapecie.
Rude słuchał mnie uważnie, co jakiś czas poprawiając okulary na nosie. Długo się nie odzywał, ale w końcu zdjął okulary i zaczął czyścić szkła o koszulę.
— I zamknąłeś ją u siebie?
— No.
— Pogrzało cię?
— Chciałem mieć ją na oku, nie słuchałeś?
— O mój boże… — westchnął Rude i pokręcił głową. — Ty się zakochałeś.
Zapowietrzyłem się. Co jak co, ale takiej konkluzji w odpowiedzi na swoje wyznania się nie spodziewałem. Kiedy już dotarł do mnie sens tych słów, wkurzyłem się. Już miałem mu podziękować za takie wsparcie, wygarnąć, że liczyłem bardziej na coś w stylu: „Ok, to gdzie zakopiemy jej ciało”, kiedy przerwało mi pukanie do drzwi, w których pojawiła się najmniej odpowiednia osoba.
— Cześć — ziewnęła Crush, przyciskając jedną ręką do piersi swoją piżamkę w cętki, a drugą ręką wlokąc za sobą dwuręczny topór, z którym w pracy się nie rozstawała. O ile była trzeźwa. — Vincent zasnął u nas, więc jako Turk zostałam wytypowana, żeby spać w waszym pokoju. — Zauważyłem, że nie patrzyła na mnie, gdy to mówiła.
— To świetnie. — Rude z powrotem wsadził na nos przeciwsłoneczne okulary chociaż był środek nocy. — Reno chyba ma ci coś do powiedzenia — wypalił, zerkając na mnie konspiracyjnie.
— Tak? Co? — zainteresowała się Crush, zamykając za sobą drzwi.
— Że cię…
Nie myśląc wiele więcej, wyszarpnąłem swój paralizator i potraktowałem nim Rude’a, uderzając między łopatki.
That you're no good for me
— Reno! — zawołała Crush, upuszczając piżamkę, a Rude padł w konwulsjach na łóżko.
— Yo! To było niechcący! — zawołałem na swoją obronę, unosząc w górę ręce.
— Wcale nieprawda! Wszystko widziałam! — Zdałem sobie sprawę, że Crush jest nie tyle zła, co przerażona. — Ty psychopato! Ty nam to robisz specjalnie!
— Nie! To nie tak! Rude… Ma kłopoty z zasypaniem!
— Kłamca!
— Naprawdę! Cierpi na bezsenność, możesz go zapytać… No nie, Rude? Powiedz, że tak, yo!
— Zostaw go albo przysięgam…
— Weź, nie przesadzaj.
— Ostrzegałam cię… Wszystko ci wybaczałam…
— C-Crush? Crush, to nie jest śmieszne! Odłóż ten topór, słyszysz?! CRUSH!
— Szlag! Ał, ał, ała! — Strumień ukropu poparzył mnie w rękę, gdy uderzałam w kurek, żeby go zakręcić. Co za badziewie! Raz lała się lodowata woda, a raz wrzątek.
'Cause you're hot then you're cold
Ale czego innego można się było spodziewać po motelu, w którym nocleg kosztował nas niespełna pięćdziesiąt gili. Miałam nadzieję, że poranna kąpiel mnie zrelaksuje, tymczasem mój nastrój tylko się pogorszył. Może i byłam czystsza, ale nawet porządnie wypłukać włosów mi się nie udało. Trudno. Owinęłam się ręcznikiem i wyszłam spod prysznica. Z mokrych włosów sączyły się cienkie, zimne strużki wody, spływając po ramionach. Przetarłam zaparowane lustro i przejrzałam się w nim. Znowu nie domyłam oczu z czarnej kredki. Pod powiekami zostały szare cienie. Odkręciłam wodę, która znów mnie poparzyła, więc dałam sobie spokój i wyszłam z łazienki.
W pokoju natknęłam się na Clouda. Właśnie ściągał czarny t-shirt, w którym spał i przebierał się w swój codzienny strój. Miałam ochotę zapytać go, czy kiedyś pierze ten sweter albo ile ich ma zrobionych na drutach, bo nie widywałam go w innym stroju. Na jego szczęście ciągle byłam na niego obrażona, więc darowałam sobie odzywanie się do niego. Zaczęłam przeszukiwać swoje rzeczy w poszukiwaniu bielizny. Pod ręcznikiem założyłam figi, po czym rzuciłam go na łóżko, upewniwszy się, że stoję tyłem do Strife’a i zaczęłam zakładać stanik.
— Na co się gapisz? — fuknęłam, bo chociaż wciąż byłam od Clouda odwrócona, czułam na sobie jego niebieskie spojrzenie. Zerknęłam za siebie, żeby zobaczyć jak powoli odwraca wzrok. Przygryzłam wewnętrzną część policzków i wciągnęła na siebie pierwsze lepsze ciuchy, na które złożyło się męskie polo i szerokie, trzy czwarte spodnie.
— Gdzie idziesz? — usłyszałam, gdy byłam przy drzwiach.
— Nie twoja sprawa.
Nie zamierzałam się tłumaczyć. Zamierzałam za to wykorzystać fakt, że znajdowałam się w jednym z najlepiej zaopatrzonym mieście i połazić po sklepach. Kończyły mi się zapasy proszków, a i asortyment materii warto by było trochę odświeżyć. Liczyłam, że znajdę w Junon Bio Materię trzeciego poziomu.
Ulice były czyste, zadbane i często przechadzali się nimi piechurzy Shinry, co tylko podkreślało militarny charakter miasta. Kiedy wyszłam na główną ulicę, mijałam sklep za sklepem. Niektórzy sprzedawcy prowadzili agresywną politykę sprzedaży, stojąc przed swoją działalnością i nagabując klientów. Takie miejsca omijałam szerokim łukiem, nie dając się skusić żadną promocją, ani żadnym rabatem. Przerażali mnie tacy ludzie. Abstrahując od tego, że w ogóle nie przepadałam za obcymi, to taki nachalny gatunek człowieka działał na mnie najgorzej. Przed jednym sprzedawcą byłam zmuszona uciekać, tak bardzo chciał mnie wciągnąć do swojego sklepu. Matko kochana, świr. Udało mi się schronić w zakładzie pogrzebowym, gdzie w przypływie desperacji wlazłam do dębowej trumny, mając nadzieję, że ten wariat nie wpadnie do głowy, żeby tutaj szukać klienteli na nowe, super regenerujące potiony.
Kiedy usłyszałam czyjeś kroki, pomyślałam, że mój plan jednak nie był tak genialny, jak mi się wydawało, ale… To były jakieś dziwne kroki. Brzmiały jak zgrzyt zardzewiałej zbroi, zupełnie jakby szedł tu ktoś obuty w płytowe trzewiki.
Odsunęłam szerzej pokrywę, żeby wyjrzeć na zewnątrz.
Mężczyzna w czerwonym, zapiętym pod samą szyję płaszczu, rozglądał się po zakładzie, przyglądając się trumnom. Schowałam się, kiedy ruszył w moją stronę i zamarłam, słysząc coraz bliżej ten charakterystyczny chrzęst jego kroków. Czego, u diabła, szukał tu Valentine? Trumny? Naprawdę?
Zatrzymał się chyba tuż przed tą, w której się schowałam. Na pewno, oceniłam, gdy usłyszałam chrobot, jakby dłoń w stalowej rękawicy głaskała drewnianą pokrywę. Ciche mruczenie Vincenta uświadomiło mnie w przekonaniu, że dębowe drewno to coś, co zdecydowanie go kręci. Co za dziwak!
— Przepraszam — usłyszałam jego głęboki głos i już miałam odpowiedzieć, sadząc, ze to do mnie, gdy rozległy się jeszcze jedne kroki i odpowiedział mu sprzedawca:
— Tak?
— Jaka cena?
— Pięć tysięcy.
— Zaraz podejdę do kasy.
Sprzedawca się oddalił, a Vincent znów zaczął mruczeć i gładzić wieko. Kiedy się nachylił i chyba przytulił z trumną, nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie ujawnić:
— O mój Boże… — Vincent chyba się wystraszył, po czym natychmiast odsunął wieko. — Co żeś się zakochał, czy ki diabeł… — Usiadłam, prostując kręgosłup.
— Co ty tu robisz?!
— Pytanie brzmi, co ty wyprawiasz, Vincencie. — Wydęłam usta, patrząc na niego z reprymendą. — Moja przypadkowa interakcja z trumną to nic w porównaniu z tym, jakim ty je darzysz uczuciem…
Valentine pomógł mi wyjść po czym bez słowa ruszył do wyjścia. Przy drzwiach zaczepił go sprzedawca, ale Vincent najwyraźniej rozmyślił się co do zakupu.
You're yes then you're no
Dogoniłam go na zewnątrz, co wcale nie było trudne, bo chyba na mnie czekał, zważywszy na to, że oddalił się tylko o parę metrów.
— Czyli co? — zagadnęłam i oboje ruszyliśmy naprzód. — Lubisz tak sobie czasem… …wchodzić i wychodzić… z czyjejś trumny?
You're in then you're out
— Ty lubisz tru-cizny, ja tru-mny — zauważył, chociaż nie miałam pojęcia, skąd wie o moim hobby. — Na twoim miejscu nie kpiłbym z kogoś o w sumie podobnych zainteresowaniach.
U. Tu mnie zagiął. Faktycznie, też parałam się czymś, co miało poniekąd związek z tru-pami. Postanowiłam więcej nie drążyć tematu, chociaż teraz totalnie zaciekawiło mnie, kim on był i czemu miał takie jazdy.
— Szukam Bio Materii — rzuciłam, licząc na to, że może on ma pojęcie, w którym sklepie ją znajdę i nie pomyliłam się. Vincent skinął głową i poprowadził mnie w boczną uliczkę, na której końcu znajdował się sklep z materiami. W życiu sama bym go nie znalazła.
Wnętrze było urządzone bardzo skromnie, ale przejrzyście. Wszystkie dostępne materie znajdowały się w szklanej gablocie, do której natychmiast przykleiłam nos. Była! Zielona Bio Materia. Jaśniała wewnętrznym blaskiem i naprawdę nie wiem co mnie podkusiło i dlaczego gablota nie była zamknięta, ale wydobyłam ją zza szyby, żeby wziąć w ręce. Nie zamierzałam jej ukraść, nic z tych rzeczy, chciałam tylko poczuć jej ciepło i zbadać, czy jest autentyczna. Nie powinnam tego robić, nie powinnam dotykać żadnych rzeczy, znając swoją płochliwość. Nie wiem czy to był strzał z silnika, czy co spowodowało nagły hałas na zewnątrz, ale przelękłam się, podskoczyłam, a materia wypadła mi z dłoni i rozbiła na podłodze.
You're up then you're down
Niemal natychmiast rozległ się jazgot sprzedawcy.
— CO PANI NAROBIŁA?! — W mgnieniu oka znalazł się przy mnie, obejmując się za głowę. — Nie wie pani jak delikatne są Bio Materie?! Jak ciężko je zdobyć! I ile są warte!
— I-ile? — zapytałam ze strachem, zdając sobie sprawę, że będę musiała zwrócić całą kwotę.
— Siedemnaście tysięcy gili!
— Ile?!
Jasna cholera! Nawet nie wiem, czy zarobiłam tyle w ciągu całego życia! Przy sobie miałam wszystkie oszczędności, jakie udało mi się uskładać i było tego nie więcej niż dwa tysiące.
— N-nie mam tyle przy sobie… — zmieszałam się, czując się coraz mniej pewnie. — To może ja p-pójdę i spróbuję…
— Nigdzie pani nie pójdzie, dopóki pani nie zapłaci!
— Vincent? Masz coś pożyczyć?
Valentine wywrócił na lewą stronę obie kieszenie płaszcza.
— To za coś chciał tę trumnę kupować!
Sprzedawca się zapowietrzył, robiąc coraz bardziej dzikie oczy.
— Dzwonię po służby specjalne!
— Sekundę, proszę się wstrzymać! — Sięgnęłam po telefon i wykręciłam do Crush. Była moją ostatnią deską ratunku. I oczywiście nie odbierała telefonu!
— Vincent! — pisnęłam, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. — Proszę cię, sprowadź tu Crush…
Valentine znów skinął głową i wyszedł. Mogłabym się założyć, że za drzwiami się dosłownie ulotnił, a i ryk silnika Clouda rozległ się jakoś dużo szybciej, niż podejrzewałam.
— Coś ty znowu nawywijała! — Crush z groźną miną i raźnym krokiem wstąpiła do sklepu, ale widząc, w jakim stanie jestem, postanowiła (przynajmniej teraz) się nade mną nie umartwiać. Ja sama byłam już na tym etapie wyobcowania, ze siedziałam na schodku, kiwając się w tył i przód, podczas gdy sprzedawca stał nade mną, przeżywając stratę, którą spowodowałam. Dał mi w końcu spokój, gdy Crush zaczęła wykłócać się z nim o kwotę, jaka była warta ta konkretna materia.
— Chyba pan ocipiał, siedemnaście tysięcy! Kto nosi przy sobie takie kwoty! — Zaczęła przetrząsać swój portfel, ale po jej minie wnioskowałam, że jej sytuacja finansowa także nie wygląda najlepiej.
— Cloud, poratujesz? — Dopiero teraz zauważyłam, że on też tu był. I też nie miał tyle kasy. — Kurwa, no oddamy panu najszybciej, ja się da, proszę się nie martwić, pracuję w ShinRze i…
— ShinRa! Te złodzieje! O nie, nigdzie nie pójdziecie, dopóki nie zobaczę tu co do grosza całej sumy!
— Nie może nas pan przetrzymywać siłą!
— Was nie, ale tą tutaj — wskazał na mnie palcem — zatrzymam do czasu, aż wszystkiego nie odrobi…
— Proszę w zastaw przyjąć mój motor — odezwał się nagle Cloud, a mi brakło tchu. — Jest warty dużo więcej niż siedemnaście tysięcy, więc proszę nam do tego dorzucić jeszcze parę materii.
Zrobiło się cicho. Sprzedawca wybiegł obejrzeć zastaw, Crush stała z rozdziawionymi ustami, a ja pewno też nie miałam najmądrzejszej miny. Wiedziałam, ile dla niego znaczy ten cholerny motocykl.
Właściciel sklepu dał się tak urobić, wręczył nam kilka podstawowych materii i na prośbo-groźby Clouda obiecał na pewno nie sprzedać motocyklu i czekać, aż wrócimy po niego wraz z kasą.
W ten sposób udało nam się opuścić sklep. Było mi strasznie głupio, więc zamarudziłam z tyłu, a mój humor wcale się nie poprawił, gdy usłyszałam, co Crush szepcze do Clouda.
— O. Mój. Boże, Cloud. — Konspiracyjnie wzięła go pod ramię i wyszeptała: — Ty się zakochałeś. Serce uderzyło mi mocniej, poczułam kłucie w klatce piersiowej. Reszta rozmowy, którą podsłuchałam, wcale nie poprawiła mojego nastroju:
— Nigdy nawet nikomu nie dałeś się nim przejechać, a teraz zostawisz go tutaj i…
— O czym ty mówisz. — Cloud wymknął się z uścisku siostry i zacisnął jedną z dłoni w pięść. — Ktoś taki jak ja, nie jest zdolny do żadnych głębszych uczuć. Ja nie mam serca. I… — Jego głos zabrzmiał tak tępo. — Jestem tylko pustą marionetką.
You're wrong when it's right
Gorące protesty Crush nie odniosły żadnego skutku. Cloud wiedział swoje. Ktoś zaszczepił w nim takie myślenie. Czy ktokolwiek z nas, czy ja, miałam szansę w nim wygrać? Czy może pozostało tylko zrobić mu kolejne pranie mózgu.
____________
* tysiąc kk gold pls (prośba o podarowanie trochę <tysięcy> pieniędzy) - typowa wiadomosc na czacie od każdego Turka na jakiego można się natknąć grając w gry online ;D
____________
* tysiąc kk gold pls (prośba o podarowanie trochę <tysięcy> pieniędzy) - typowa wiadomosc na czacie od każdego Turka na jakiego można się natknąć grając w gry online ;D
____________________
Zack Fair |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz