czwartek, 31 stycznia 2019

This Means War ~ Bękarty Wojny


Tekst długi, ale i bo to takie dwa w jednym, tj. w sumie to dwa teksty połączone w jeden (tak, gadam jak potłuczona, no bo późno! xd). Chodzi o to, że początek wilczy, a koniec Rilnen. Spotkałyśmy się gdzieś pośrodku, ale odpowiedzialność jak najbardziej grupowa xd
Świat dość rozbudowany, dość zapożyczony, starałyśmy się wyjaśniać, żeby go spróbować nakreślić w miarę dobrze.
Powodzenia!
______________________

Prychnął, uśmiechając się kącikiem ust.
— I co jeszcze? — zapytał, podpierając podbródek na ręce. — Elfy? Most na drugą stronę tęczy? Jednorożce?
Zielone oczy spojrzały wymownie w sufit.
— Jak zwykle wykazujesz się ignorancją, wasza wysokość.
Mężczyzna o długich fioletowych włosach, zebranych w luźnego kucyka sięgającego aż do połowy ud, westchnął teatralnie.
— Bo opowiadasz mi jakieś bajki, Ja’far — ziewnął, nie pokwapiwszy się, by zasłonić usta dłonią.
— Wierz, w co chcesz, Sin. — Ja’far wzruszył ramionami. — Ale mówię ci: smoki nie wyginęły.

—Yhym. — Zdobywca siedmiu lochów, pan siedmiu djinnów skinął kilka razy głową w myśl idei, że lekarz kazał przytakiwać. — Masz rację. Krążą nad Sindrią i zieją ogniem. Nie zauważyłem ich tylko dlatego, że… pewno są niewidzialne.
Ja’far znowu przewrócił oczami.
— Nie takie smoki, Sin, zlituj się — niecierpliwił się królewski doradca. — Tylko mi nie mów, że nie znasz tej legendy.
— No właśnie. „Legendy”, mój drogi Ja’farze — podkreślił Sinbad, nalewając sobie sake do niewielkiego spodeczka.
— Jest dopiero dwunasta — mruknął zdegustowany doradca, ale machnął ręką. Nie było sensu upominać króla. On i tak robił wszystko po swojemu. Ja’far czasami się zastanawiał, po co komu doradca, którego i tak się nigdy nie słucha. — To starożytne podanie, które potwierdzają badania historyków. Magi nie od zawsze wybierali królów. Kiedyś robiły to smoki.
— Tak, tak. Ich potomkowie, obdarowani smoczymi atrybutami, bla bla bla, reinkarnacja. — Złote oczy Sinbada popatrzyły twardo na doradcę. — One nie istnieją.

PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ 

Patrzył i nie wierzył.
Smoki. Kandydaci na królów. Zdeprawowani Magi. Jeszcze niedawno wyśmiałby każdego, kto próbowałby mu wmówić, że wszystko to rozpanoszy się pod jego dachem. A teraz siedział przy stole, opierając brodę na pięści i obserwował jak Szary Smok, Ja’eger, kłóci się o coś z Judalem, Magim, który w przeszłości napsuł mu sporo krwi i właśnie ewidentnie knuł coś na jego dworze. Nie miał co prawda na to żadnych dowodów, ale też nie były one niezbędne, bo każdy kto go znał, wiedział, że na intrygach i knowaniu zjadł on zęby już dawno. Poza tym otwarcie mówił o swojej miłości do wojen i chaosu i fakt, że niby przybył tu w pokojowych zamiarach, tylko Sinbada rozśmieszał. Aż go skręcało, że musiał go u siebie gościć. To znaczy może i nie musiał, ale nie próbował pozbyć się Judala siłą tylko dlatego, że Hakuryuu – jeden z pretendentów do tronu cesarstwa Kou – ręczył za jego dobre intencje, a Sin bardzo nie chciał wkurzać nikogo z Kou, bo wtedy Kou zrobiłoby z jego Sindrii „w pustyni i w puszczy”. Za bardzo kochał swój kraj, by dopuścić do wojny. Kounen, obecny namiestnik Kou, i tak był już na niego cięty i naprawdę nie dużo brakowało, by w końcu rozpętało się piekło.
No i była jeszcze ona. Złote oczy Sina skierowały się ku Rani. To była ta, którą smoki wybrały jako swoją kandydatkę na króla. W tej sytuacji raczej królową, ale odkąd istniał ten świat, zawsze rządził nim mężczyzna. Jeden sprawiedliwy i godny człowiek, któremu podlegała reszta państw. Sinbad miał nadzieję, że to właśnie on zajmie miejsce poprzedniego króla królów, ale Magi, którego był protegowanym, ostatnimi czasy mocno go olewał, przez co czuł, że jego pozycja jest zagrożona. A te smoki… To jego powinny wybrać. Co takiego miała w sobie ta dziewczyna? Nie umiała nawet opanować mocy swojego djinna i musiał ją tego osobiście uczyć. No dobra, nikt go do tego nie zmuszał, ale jak inaczej miał ją przekonać, żeby została w Sindrii dłużej? Chciał mieć ją na oku. Ją i te jej smoki. Dopóki czegoś nie wymyśli.
— Zajmij się swoją owsianką, czy co tam żrą takie podstępne glisty i daj mi spokój — ofuknęła Judala Jae’ger, rzucając mu pełne złości spojrzenie, po którym odwróciła od niego wzrok. Sin uśmiechnął się do siebie półgębkiem. Zdawało się, że Jae’ger szybko rozgryzła Judala i miała do niego tyle samo zaufania, ile on sam, czyli wcale. To go trochę uspokoiło, bo ostatnio widział ich razem podejrzanie często. Z tego, czego się dowiedział, wynikało, że Judal próbuje sprowokować Szarego Smoka do walki, którą tak uwielbiał, ale czy tylko po to, by się z nią zmierzyć, czy może chciał zmusić ją, by odkryła wszystkie karty, tego już nie był pewien. On sam był ciekaw, co Jae’ger trzyma w zanadrzu, bo każdy ze smoków specjalizował się w jakiejś umiejętności, a ona jeszcze nie pokazała, na co ją stać, mimo że Judal wychodził z siebie, urządzając najróżniejsze prowokacje.
— Coś ci wpadło do jedzenia. — Magi sięgnął ręką do talerza smoczycy i bezceremonialnie zaczął grzebać w nim ręką, odrzucając na stół kawałki warzyw. — O, widzisz? — Wydobył z niego kąsek czegoś niezidentyfikowanego i przyglądał mu się, marszcząc brwi. — A nie, to tylko rzodkiew. Zaraz… — Kontynuował poszukiwania, sądząc, że może smoki jak psy zdzierżą dużo, o ile nie próbujesz wepchnąć łapy w ich żarcie. Faktycznie, z uszu Jae poszedł dym – dosłownie – ale nie wydarzyło się nic poza tym, że walnęła pięścią w stół i od niego odeszła. Wszystkie półmiski podskoczyły, a talerz Jae’ger potłukł się, spadając na podłogę.
Rani spojrzała za swoją towarzyszką, zaniepokojona, ale zamiast iść za nią, przeniosła wzrok na Judala.
— Odwal się od niej, palancie! — zażądała niczym mała dziewczynka stająca w obronie koleżanki z przedszkola. Judal tylko się uśmiał i wystawił do niej język. To, że on reprezentował infantylny poziom, Sinbad wiedział, ale dopiero teraz zauważył, że Rani, pozbawiona wsparcia sojuszników, traci sporo z pewności siebie. Widział ją już, gdy groziła Judalowi bronią, kiedy miała za plecami swoje smoczyska, a teraz, gdy Czarny i Rudy smok wybrali się na poszukiwania, a Szary właśnie znikała za rogiem, tylko zacisnęła ręce w pięści i nie zrobiła nic, prócz zagryzania ust i obdarzania go nienawistnym spojrzeniem.
To chyba od tego powinien zacząć, próbując zwrócić na siebie uwagę smoków. Muszą na trochę stracić z oczu swoją protegowaną. Poznać lepiej króla Sindrii, który przecież dużo lepiej nada się do rządzenia, niż jakaś niedoświadczona małolata.
Już otworzył usta, żeby poprosić Ja’fara na słówko, ale zielone, rozmarzone oczy doradcy wpatrzonego w Rani sprawiły, że Sinbad zrozumiał następną rzecz: to niestety nie jego powinien wtajemniczyć w tą część planu. Zawiesił wzrok na plecach Judala, który oddalał się od stołu, złośliwie chichocząc i zmierzał w tą samą stronę, w którą poszła Jae’ger. Będzie musiał z nim porozmawiać na ten temat, ale najpierw zajmie się Rani.
— Yhym — mruknął, trącając Ja’fara łokciem. Kiedy ten na niego spojrzał, lekko speszony, Sinbad puścił do niego perskie oko, co tylko jeszcze bardziej go zdeprymowało. — Ta mała na ciebie leci.
Tyle starczyło, żeby Ja’far zakrztusił się sokiem, który poszedł mu nosem, kiedy próbował się ratować. Rzucał przy tym płoche spojrzenia na Rani, która uśmiechnęła się pocieszająco i na Sinbada, z którego ust z kolei nie schodził konspiracyjny uśmieszek.
— Co ci odbiło, Sin?! — syknął, gdy już przestał kaszleć jak gruźlik w zaawansowanym stadium choroby.
— Mówię tylko, że widzę, jak na ciebie patrzy. — Król wzruszył ramionami, podnosząc do ust kielich z winem.
— Prawie się udławiłem, w ogóle co to za insynuacje, nie życzę sobie i… Patrzy? — zapytał z bardzo nieudolnie zakamuflowaną nadzieją.
Sinbad skinął głową, a Ja’far oblał się rumieńcem.
— Jesteś jak otwarta księga — westchnął Sin, spoglądając na Ja’fara.
— No co ty… Widać? Że…
— Że wpadłeś po uszy? Tak.
— Jezu…
— Ale spokojnie, wygląda na to, że masz zielone światło. Zawsze, gdy jesteś w pobliżu, ona nie odrywa od ciebie oczu, a na treningach ciągle o ciebie wypytuje.
— Naprawdę?
Sinbad skinął głową, choć nie było to do końca prawdą. To znaczy naprawdę zauważył, że oni mają się ku sobie, ale żadne z nich nie wyszło jeszcze na etap inny niż rzucanie sobie ukradkowych spojrzeń.
— Powinieneś zacząć działać, zanim, wiesz, ktoś inny sprzątnie ci ją sprzed nosa. — Wymownie przesunął w górę raz jeden raz drugi rękaw swojej szaty, na moment odsłaniając ładnie zarysowane mięśnie przedramion. Ja’far poczerwieniał jeszcze mocniej, tym razem ze złości, ale nie powiedział ani słowa. Bo czy mógł zabronić czegoś królowi? Czy ktokolwiek kiedykolwiek powstrzymał Sinbada, Uwodziciela Siedmiu Mórz, przed wyrwaniem kobiety, która wpadła mu w oko?
— Mam… Znam swoje obowiązki — burknął teraz cicho, wpatrując się w szklankę, którą dalej ściskał w dłoniach. — Nie będę wchodził waszej wysokości w drogę.
— Boże, Ja’far, z tobą się nie da. — Sin pokręcił głową i złapał spojrzenie Rani, która zerkała w ich stronę podejrzliwie, jakby wiedziała, że jest tematem ich rozmowy. — To znaczy, może tobie się da… Uda! — Sin postanowił iść na całego, biorąc sprawy w swoje ręce i poklepał Ja’fara po plecach, patrząc na Rani. — Właśnie dałem swojemu doradcy trochę wolnego, a biedak nie wie, jak spożytkować ten czas. Jakieś pomysły?
— Może… — zaczęła Rani.
— Świetnie! To jesteście umówieni! — Sinbad poderwał się od stołu, zabierając ze sobą butelkę wina. — Życzę państwu udanej r… — Napił się, zanim całkiem się zagalopował i odszedł, machając do nich na pożegnanie.
No dobra. Może nie był do końca fair w stosunku do Ja’fara, bo rzeczywiście nie działał bezinteresownie, spiknąwszy go z dziewczyną, która mu się podobała, ale… Jeśli z odrobiny manipulacji wyniknie przy okazji trochę szczęścia dwójki ludzi, to czy to rzeczywiście były złe intencje? Poza tym Ja’far doskonale zdawał sobie sprawę, że z Sinbada jest manipulant, więc… Powinien przewidzieć, co nim kierowało. Co z tego, że nie umiał czytać w myślach.
Król dopił resztę wina, uspakajając wymówkami wyrzuty sumienia. Przecież mówią, że cel uświęca środki. Teraz tylko musiał dobić targu z kimś, kogo szczerze nie znosił, ale kto zrozumie jego plan. Pewno dlatego, że też ma brudne ręce. I to aż po łokcie.


Patrzył na niego zmrużonymi, czerwonymi ślepiami. Był wyraźnie zaskoczony faktem, że Sin próbuje robić z nim interesy i zamierzał ugrać na tym, ile się da, jednak nie mógł przy tym stracić  czujności, bo może właśnie próbowano go w coś wmanewrować.
— Rozumiem — zaczął powoli przeciągając głoski — że chcesz trochę rozwalić ten smoczy team… Rozumiem dlaczego. Ale nie rozumiem, po cholerę mi o tym mówisz. Nie jestem twoim przyjacielem.
Powaga i szczerość Judala trochę go zdziwiła, ale nie narzekał. Też wolał poważnie rozmawiać o poważnych sprawach, a gdyby Judal choćby na chwilę nie zrzucił maski swojej zwykłej złośliwości i dziecinnych zagrywek, ciężko byłoby się z nim dogadać.
— Chcę, żebyś pomógł mi z jedną rzeczą — wyjawił, choć z trudem przeszła mu przez usta ta prośba. W życiu nie sądził, że kiedyś będzie musiał Judala o coś prosić.
— A czemu to niby miałbym ci wyświadczać jakąkolwiek przysługę? — zapytał natychmiast Magi, wciąż nie spuszczając z twarzy króla uważnego spojrzenia.
— Bo chciałbyś, żebym miał u ciebie dług, który będę musiał spłacić.
Czerwone oczy Judala przypominały teraz wąskie szparki.
— No chciałbym — przyznał. — Ale jaką mam gwarancję, że kiedykolwiek się odwdzięczysz?
— Jeśli tego nie zrobię, pewno rozgadasz to, co zaraz usłyszysz, a ja niekoniecznie chcę, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział. — Sin uważnie dobierał słowa, próbując nie zdradzić zbyt wiele, w razie jakby pakt z Judalem nie wypalił.
— Yhym i na pewno ktoś mi uwierzy — powątpiewał ten. — Wszyscy wiedzą, że się nie kolegujemy.
— Ktoś na pewno uwierzy. Ktoś na pewno będzie chciał sprawdzić, ile w tym prawdy. Ktoś na pewno we mnie zwątpi.
Czerwony błysk w jego źrenicach zdradził, że Sinbad zyskał pełne zainteresowanie Judala.
— No dobra, wykładaj karty.
Królowi nie podobał się chytry uśmieszek, jaki zatańczył na ustach Magiego, ale skoro się powiedziało „A”… Nie zamierzał się teraz wycofać.
— Zauważyłeś, że smoki mają różne kolory rukh?
Jeśli Sin miał jakieś wątpliwości, co do szczerego zaangażowania Judala, teraz się one ostatecznie rozwiały. Na twarzy Magiego malował się głód. Najwidoczniej Sinbad trafił z tematem.
— Zauważyłem — przyznał Judal tonem wskazującym na to, iż podejrzewał, że jako jedyny był tak bystry.
Rukh było energią, inaczej zwaną magoi, która emanowała z każdej żywej istoty. Zazwyczaj nie była widoczna dla oczu zwykłego śmiertelnika, ale kiedy się kumulowała lub dla wprawnego obserwatora przyjmowała formę cząstek trochę podobnych kształtem do motyli. Rukh miało dwie barwy. Jasną, złotą, która otaczała ludzi o prawych sercach i czarną. Ten drugi kolor magoi przyjmowało wtedy, gdy dany osobnik schodził na złą drogą. Mówiło się wtedy o popadaniu w deprawację.
Oczywiście rukh Judala było czarne jak smoła i to od dawien dawna. Natomiast smoki stanowiły wyjątek. Wyglądało na to, że ich magoi przyjmowało barwę ich duszy. Judal do tej pory poznał trzy smoki. Czarnego, Szarego i Rudego. Na początku sądził, że Czarny Smok jest zdeprawowany, dlatego jego rukh ma taki a nie inny kolor, rukh Rudego Smoka nie odbiegało dużo barwą od tego zdrowego, złotego, dlatego skupił się na Szarym Smoku, która ewidentnie emanowała niestandardową energią.
— I co w związku z tym? — ciągnął Magi, postukując smukłymi palcami w blat stołu, przy którym siedzieli.
Sinbad założył ręce na ramiona.
— Podobno smoki są bardzo czułe na rukh. I nigdy nie staną za kimś, kto popadł w deprawację.
— I jaki to ma związek z tobą? — nie rozumiał Judal. Rukh Sina od zawsze było czyste. Już jako dzieciak był do obrzydzenia uczciwy i sprawiedliwy z tymi swoimi ideologiami na temat państwa, które szczerze troszczy się o obywateli i które w końcu stworzył. Chociaż, to mu trzeba było przyznać, zachowywał przy tym wszystkim zdrowy umiar sprytu.
Sin westchnął i rozejrzał się, a gdy był pewien, że nikogo nie ma w pobliżu, zamknął oczy. Judal ściągnął brwi, uważnie, go obserwując. Szybko zrozumiał, co się dzieje. Sin manipulował swoim magoi. Uwolnił więcej rukh, które skumulowały się w złotą… Nie, właśnie nie. Kula, w którą się uformowały, wcale nie była złota. Połowa z niej była czarna, bo połowę ciała Sinbada zajęła już deprawacja. Jego lewą rękę zdobiły ciemne pręgi, lewe oko pokryło się bielmem, a czarne ruth emanowało z niego, mieszając się ze złotym. Judal patrzył na to zaszokowany, podczas gdy Sin znów manipulował swoją energią, blokując przepływ czarnych rukh. Wszystko wróciło do normy i znów wyglądał jak dobry i mężny król Sindrii, którego kochali wszyscy poddani. Ale Judal już wiedział, że najwyraźniej ma on za uszami dużo więcej, niż wszyscy sądzą.
— No i co? — zapytał z szerokim uśmiechem. Doprawdy, zobaczyć Sina w połowie drogi do deprawacji… Tego Judal się nie spodziewał. A jako że był fanem ciemnej strony mocy, coś w nim niezwykle się z tego faktu radowało.
Król zagryzł wargę, wbijając złote spojrzenie w Magiego.
— Chcę, żebyś mi pomógł powstrzymać deprawację — wyznał w końcu. — Albo w ogóle ją cofnął.
Judal zagwizdał.
— I co jeszcze? — Założył ręce za głowę i oparł się wygodnie, wciąż szeroko się uśmiechając.
— Założyłem, że zwracam się do specjalisty w tej sprawie. — Sinbad spróbował połechtać ego Judala, żeby nastawić go pozytywnie do tego pomysłu. — Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz, jak się do tego zabrać?
Judal natychmiast przestał się uśmiechać. Nie lubił, gdy zarzucano mu niekompetencje. Był przecież jednym z trzech potężnych Magich i nie będzie mu byle króleżyna mówił, co potrafi, a czego nie.
— Na co ci to, Sin. — Złożył ręce i oparł łokcie na stole, nachylając się w jego stronę. — Mógłbyś być moim kandydatem. Kiedyś przecież…
— Nigdy bym cię o to nie poprosił — przerwał mu Sinbad z nieukrywaną złością. — Nie o coś takiego. Wolałbym patrzeć jak mi grabią Sindrię, niż być twoim protegowanym… — Spojrzał na niego z odrazą. — Nigdy, Judal. Nie jedziemy na tym samym wózku.
— Przed chwilą widziałem coś zupełnie przeciwnego — sarknął Magi, niezadowolony.
— Tylko że ty się w tym pławisz, a ja chcę się z tego wycofać.
Przez dłuższą chwilę zapanowało milczenie, podczas którego obaj mężczyźni mierzyli się spojrzeniami.
— Dobra — zdecydował w końcu Judal. — Zwykle świadczę odwrotne usługi, ale… Niech będzie. — Wyciągnął do Sinbada rękę, którą ten uścisnął, ale Judal nie od razu puścił jego dłoń. — Ale chcę czegoś w zamian.
— Domyślam się. — Król wyciągną dłoń z zaskakująco silnego uścisku Magiego. — Strach pytać, ale… co to będzie?
Judal znowu się uśmiechnął.
— Ren Kounen może wstąpić na tron cesarstwa Kou, ale najpierw wstąpić musi w związek małżeński. Tak głosi testament, który pozostawił mu jego ojciec — wyjaśniał Judal, a Sinbad już zaczynał podejrzewać, czego dotyczyć będzie żądanie. Wiedział, że Judal jest mocno związany z cesarstwem Kou i rodziną Renów i dba o nią na swój własny dziwny sposób. — Mówiąc krótko… Kounenowi się spieszy. Szuka żony. A ty trzymasz u siebie całkiem atrakcyjną partię. Zdobywczynię Labiryntu. Królewską kandydatkę. Która całkiem mnie przy okazji wkurwia i chętnie bym się jej stąd pozbył. Bo zamierzam jeszcze chwilę tu zabawić. Się. Z jej smokami. — Judal wyszczerzył się w drapieżnym uśmiechu, a Sin nabrał podejrzliwości.
— Czego chcesz od smoków?
Judal wzruszył ramionami.
— A popatrzeć się na nie. — Wciąż szczerzył zęby. — Dobrze kombinujesz, Sin. Pomogę. Ja’far zajmie się Rani, ja się mogę zająć Jae’ger. Odwrócimy ich uwagę.
— Jae’ger zajmę się sam — warknął niespodziewanie Sinbad . Judal tylko przewrócił oczami. — Trzeba jeszcze przypilnować tego wielkoluda, Czarnego Smoka. I dzieciaka.
— Nie jestem ani gejem, ani pedofilem.
— No popatrz, a wyglądasz na co najmniej jedno z nich. — Sinbad nie mógł się powstrzymać, ale zanim Judal zdążył się zezłościć, zagadał: — Co z nimi zrobimy?
— Mamy całkiem wygodne lochy w Al-Thamen.
W oczach Sinbada zagościł strach.
— Jae’ger mnie zabije.
— Jeśli do tego czasu uda ci się ją sobą zauroczyć, może nie. A może ją też trzeba będzie przymknąć, bo może jej się nie spodobać, że szantażujemy i wydajemy za mąż jej kandydatkę, ale… — Szkarłatne oczy mrugnęły złowieszczo. — Masz rację, chcę, żebyś miał u mnie dług. Wezmę smoki na siebie. Pomożesz mi je przymknąć, bo takiego Czarnego Smoka, można by poczęstować fantastycznym królewskim daniem z końską dawką czegoś na słodki sen… Haha! — Judal zaklaskał w ręce. — Jakby co, wezmę winę na siebie. A ty sobie pracuj nad swoim Szarym Smokiem…
— Będziesz mi w tym przeszkadzał, prawda? — domyślił się.
— A ty mi na to pozwolisz, bo taki mamy układ.
Miał rację. Sin skinął głową i odszedł, zostawiając Magiego w całkiem dobrym humorze. Za to on sam czuł się… brudny. Miał układ z Judalem. Pokręcił głową. Przecież Ja’far go zniszczy, jak się dowie, co zrobił.

Jae’ger siedziała na marmurowym parapecie, opierając się o zimny kamień. Tuż obok ziała pusta przestrzeń okna. Błękit nieba. Horyzont. Sindria, z którą czuła się coraz bardziej zżyta. Nie miała skrzydeł, ale wydawało jej się, że mogłaby polecieć, gdyby tak… wychyliła się za mocno. Całe to smocze pieprzenie niszczyło racjonalne myślenie. Westchnęła i przestała zaplatać długie szare włosy w luźny warkocz. Odrzuciła go za siebie, a on prawie natychmiast się rozplótł.
Czuła się dziwnie samotna. Od jakiegoś czasu bez przerwy się z Rani mijały. Jakby ktoś ułożył im jakiś grafik. Gdy ćwiczyła z Sinbadem, Jae’ger lubiła się temu przyglądać. Teraz zawsze, gdy wybierała się na trening, wpadała na Judala, którego coraz ciężej było się pozbyć. Raz prawie już nie wytrzymała, a raz… Zadrżała, na wspomnienie tamtej chwili. Widziała w czerwonych oczach coś… On lubił przemoc. O to się mogła założyć.
Kiedy udało jej się pozbyć towarzystwa Magiego, ciągle napataczała się na Sinbada. Jego spławić było jeszcze trudniej, także dlatego, że… Lubiła spędzać z nim czas. Sin był szarmancki, wykazywał szczere zainteresowanie i częstował dobrymi trunkami, no i oczywiście, że jej to schlebiało. W końcu był królem.
Coś ją zaswędziało pod łuskami. Wsunęła rękę pod szal, żeby się podrapać po szyi. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Co się działo? Bo coś się działo na pewno. Coś niedobrego
Do tej pory nie rozstawały się z Rani niemal na krok. Trzymały się razem, odkąd na siebie wpadły, dosłownie.

Wypadłam na ulicę i pognałam przed siebie. Ktoś chyba mnie gonił, ale szybko zrezygnował z pościgu. Ucieczki to była moja specjalność. Nie wstydziłam się tego, że wybierałam je o wiele częściej niż stawianie czoła zagrożeniu. Byłam pacyfistką, my nie lubimy walczyć. Przede mną znajdował niski murek, mogłam go przeskoczyć, omijając schody. Kątem oka zauważyłam, że ktoś po nich zbiega. Mogłyśmy się wtedy minąć. Ale przed oczyma mignął mi ten bladoróżowy kolor włosów i zawahałam się, nim skoczyłam. Dlatego na siebie wpadłyśmy.
— Uważaj, gówniaro… — Zatoczyłam się w tył, łapiąc ją za ramiona, a kiedy podniosłam wzrok i napotkałam jej dzielne piwne spojrzenie… Poczułam jakieś zatrzęsienie. Jakby szarpnęło całym światem, jakby poruszyła się ziemia i zagrzmiały niebiosa. Moja krew zawrzała, płynęła wstecz korytarzem żył gorąca jak lawa, a moją głowę zalał szum. Narastał, aż rozbolała mnie głowa i osunęłabym się na kolana, gdyby dziewczyna mnie nie przytrzymała.
Wtedy usłyszałam ten głos… Wzywał mnie moim smoczym imieniem. UttoshiryuuObowiązek wzywa. Wstań i służJae’ger.
Jesteście od teraz krwią z naszej krwi. Rozeryuu będzie waszym królem, a wy oddacie życie, by go chronić. Będziecie mu służyć i nigdy nie dopuścicie się zdrady.
Głowa mi pękała, ale wezwanie do służby trwało. Przypomniałam sobie sen, który kiedyś miałam. Wspomnienie. Sama nie wiedziałam, co to było, ale wiedziałam, że zadaniem dziedziców starożytnej krwi jest ochrona władcy. A władca właśnie powrócił i będzie potrzebował tej siły. Moja smocza krew go szukała. Krew Szarego Smoka. Miałam dowiedzieć się, kim on jest, gdy go spotkam. Miała zatrząść się ziemia. Zaraz potem miałam wyruszyć w podróż.
Cóż, bardziej oczywiste to już być nie mogło.
— …okej? — Wciąż mnie przytrzymywała, gdy ja ciężko dyszałam, starając się ustać na miękkich nogach. Uniosłam podbródek, zdmuchując z twarzy szare kosmyki włosów. Chciałam jej się przyjrzeć. Oczy miała rozbiegane, ciemne, nerwowo oglądała się za siebie. Na jej twarzy malowała się troska. Spieszyła się, ale nie chciała mnie zostawić, obcej, na którą wpadła i która teraz z jej powodu prawie straciła przytomność. Tak pewno myślała, a nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo właśnie z jej powodu się słaniałam. — Słuchaj, wybacz, nie chciałam tak… Ale bardzo mi się spieszy. Właśnie rzuciłam pracę, bo… Och! Nie mogę już dłużej służyć w pałacu! Muszę się stąd wyrwać i… Rany, nie wiem czemu ci to wszystko mówię. Po prostu mam już dosyć! Nie będę służącą ani dnia dłużej…
— Oczywiście… — wychrypiałam, prostując się i… to mi się rzadko zdarzało, ale wtedy wybuchłam głośnym śmiechem, pełnym ulgi, energii i gotowości do działania.
— Co? — Gdy ja się śmiałam, ona patrzyła na mnie z przestrachem. Pewno była przekonana, że trafiła na jakiegoś czubka. — Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
— Oczywiście — powtórzyłam, przestając się śmiać i spoglądając na nią pełnymi żaru, modrymi oczyma — Oczywiście, że nie będziesz służącą. Przecież jesteś kandydatem na króla — oznajmiłam zdumionej dziewczynie, wyszczerzając zęby, a potem capnęłam ją za rękę i pociągnęłam za sobą. Biegnąc, dalej się śmiałam. W końcu znalazłam swoje przeznaczenie.

A Leyzzi? Gdzie podziewał się Czarny Smok? Zostawił je i jeszcze zgarnął ze sobą Hariego. Na co mu był ten dzieciak? Rudy Smok ze swoimi smoczymi uszami przydałby się bardziej tutaj, na miejscu. Co za poszukiwania sobie wymyślili? Nawet nie była do końca pewna czy Leyzzi wierzy w ich własną legendę, chociaż zdawało jej się, że on też to poczuł, tą więź, wtedy.

Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam. Myślałam, że on po prostu zobaczy Rani i wszystko zrozumie. Jak miałam mu to wytłumaczyć? To przeczucie, to, że musi zapomnieć o swoim życiu i ruszyć z nami?
— Nie mam cza-su — zawarczał znów Czarny Smok, świdrując mnie wściekle pomarańczowymi oczami.
— Jest tu dziewczyna, którą musisz poznać.
— Swa-tasz mnie?
— Nie! — Zmarszczyłam brwi. — Zrozumiesz, jak ją zobaczysz.
— Obser-wuję w-as od wczoraj — zdradził smok.
— I co? — dopytywałam, patrząc z nadzieją w jego twarz. Czy ujrzę na niej tę samą gotowość, którą sama poczułam? Tymczasem Leyzzi jedynie wzruszył ramionami. — Nieprawda! — zaprotestowałam. — Też musiałeś to poczuć, nie mów, że nie!
Czarny Smok wciąż jedynie się w we mnie wpatrywał. Ciemne kosmyki włosów opadały na jego twarz, tworząc kontrast dla jego oczu.
— Droczysz się ze mną, tak? — dopytywałam z ponurą miną. — Nie mogłam się aż tak pomylić. Ta mała… Ona jest kandydatką na króla. Wiem to.
Przez chwilę między nami panowała cisza. Przerwał ją dopiero chlupot wody i cichy okrzyk Rani.
— O! Czy to on?! — zawołała, zostawiając wodę, po którą poszła i patrząc na mnie z wyczekiwaniem, dopóki nie skinęłam głową. — Czarny Smok. — Stanęła przed Leyzzim, przyglądając mu się, a potem obeszła go dookoła, uważnie taksując wzrokiem, na co on ściągnął ciemne brwi. — Duży! — orzekła, patrząc bez śladu strachu w jego oczy. — I groźny — dodała, gdy mężczyzna wydał z siebie gardłowy pomruk. — Będzie nam towarzyszył? — spytała, oglądając się na mnie.
— Nie wiem. Chyba musisz go jakoś przekonać.
— Co mam zrobić? — Spojrzenie Rani przeniosło się znowu na Leyzziego. — Czy wystarczy — wyciągnęła rękę, a Czarny Smok cofnął się o krok — jeśli poproszę? — Jej niewielka dłoń spoczęła na piersi smoka, podczas gdy drugą położyła na swoim sercu.
Uważnie obserwowałam reakcję Leyzziego. Widziałam, jak jego oczy rozszerzyły się, gdy dziewczyna go dotknęła. Zbladł i mogłabym się założyć, że zadrżał, ale siły nie opuściły go tak, jak mnie. No tak, to był Leyzzi. Twardy z niego skurczybyk, ale widziałam w jego oczach to samo zaskoczenie, które sama wtedy poczułam i ten sam zapał, który ogarnął moje serce.
Silny podmuch wiatru rozwiał jego czarne jak smoła włosy, odsłaniając malujący się na twarzy smoka wyraz niedowierzania. Trwało to tylko mgnienie sekundy, ale na zawsze miałam zapamiętać, że Leyzzi pierwszy raz, odkąd go poznałam, sprawiał wrażenie szczęśliwego. Co potwierdziły jego słowa:
— Wys-tarczy.
Tylko tyle. Lakoniczna odpowiedź, miał takich całe mnóstwo w swoim repertuarze. Ale czasem – tak jak teraz – nie trzeba było więcej słów.
— O mój Boże, czy on się jąka? — spytała szeptem Rani, zwracając się do mnie.
Niepewnie skinęłam głową.
— Zacina się, tak trochę — odszepnęłam, obserwując jak Leyzzi z politowaniem patrzy na niedoszłe ognisko, które próbowałam rozpalić.
 — Raaany, jaki słodki! — zachwycała się dziewczyna, a ja pokręciłam głową.
Ze wszystkich epitetów świata, w życiu nie przyszło mi do głowy, by nazwać słodkim Czarnego Smoka, który właśnie bezceremonialnie splunął na tlące się niemrawo drewno.
 
Gdzie on się teraz podziewał? Nawet jeśli rzeczywiście ruszył na poszukiwania innych smoków, nie wracał zdecydowanie zbyt długo. Jae’ger ogarnęły złe przeczucia. Coś się musiało stać. Tylko kto mógł zagrozić Czarnemu Smokowi?
Tknięta tymi niepokojami, zeskoczyła z parapetu. Niemal wprost w ramiona Sinbada.
— Och — wyrwało jej się, gdy król otoczył ją ramieniem, przygarniając ją do siebie z szelmowskim uśmiechem.
— Jae’ger, moja kochana. — Jae’ger spłonęła rumieńcem. Żaden mężczyzna nigdy wcześniej tak do niej nie mówił. A kiedy Sin wziął jej dłonie w obie swoje ręce, poczuła, jak miękną jej nogi. Przez jedną szaloną chwilę sądziła, że król zamierza jej się oświadczyć. Miał taki czuły wyraz twarzy… Ale… — Czego pragniesz najmocniej na świecie?
Szary Smok zamrugała kilkukrotnie.
— Słucham?
— Mogę dać ci wszystko — ciągnął król, mocno trzymając jej dłonie, a ten zapalczywy wyraz na jego twarzy coraz mniej jej się zaczynał podobać. — Tylko powiedz, co to ma być.
— Nic od ciebie nie chcę, Sin — odpowiedziała ostrożnie, próbując zabrać dłonie.
— Jak to? A mnie? Czy nie pragniesz mnie? — Ten uwodzicielski uśmiech, zapach rozgrzanego piasku, seksu i jaśminu, przystojna gęba, silne ramiona, długie, gładkie włosy – to wszystko zwykle na nią działało, ale nie dzisiaj. Jakby wyczuła jakiś fałsz, jakiś podstęp.  Zaczęła czuć się coraz bardziej niezręcznie. — Byłbym twoim doskonałym kandydatem na króla. Ty i ja, podbilibyśmy świat. Uczyniłbym cię swoją królową…
Jae’ger cofnęła się wystraszona.
— Nigdy nie zostanę niczyją królową, co ci przyszło do głowy! — fuknęła, zdenerwowana. — I mam już swojego kandydata. Mamy.
Na twarzy Sinbada zagościło rozczarowanie.
— Myślałem… — Przez chwilę naprawdę wydawało jej się, że widzi w jego oczach złość, ale szybko zastąpiła ją zwykła wesołość. — Myślałem, że skoro Rani wychodzi za Kounena, ty będziesz chciała zostać ze mną i… Rany, chyba właśnie zaliczyłem kosza! — Sinbad podrapał się z zakłopotaniem po głowie. — Powinienem znieść to jakoś godnie, ale wiesz, nie często mi się to zdarza, więc… Wybaczysz mi, jeśli się teraz ulotnię, żeby jakoś to przetrawić?
Odszedł, zanim Jae’ger zdążyła przeanalizować to, co usłyszała i wykrzyknąć: „Że niby co zamierza zrobić Rani?!” Ruszyła za nim, choć sama nie wiedziała, czy bardziej szuka jego, czy jej, a zanim znalazła którekolwiek z nich, Sin już dał znać Judalowi, że jego plan póki co nie wypalił. Z dwojga złego miał teraz do wyboru wojnę z trzema smokami lub z całym cesarstwem Kou, jeśli Kounen poczuje się zawiedziony. Rachunek był prosty. Dał Judalowi wolną rękę. Ostatnie, co zobaczyła, zanim uderzyło w nią puszczone z niskim piskiem zaklęcie, był jego rozkołysany, czarny warkocz.

Rani obróciła się na brzuch i wpatrzyła w drzemiące oblicze Ja’fara, choć była święcie przekonana, że mężczyzna tylko udaje, że śpi. Pierwszy generał Sindrii nie sypiał często, a na pewno nie w sytuacjach zagrożenia państwa.
— Jak długo jeszcze będziemy się ukrywać?
Miała rację, Ja’far nie spał. Choć nadal nie otwierał oczu, przyciągnął dziewczynę do siebie i westchnął.
— Teraz nie jest zbyt dobry czas…
— Dlaczego nie? — Rani położyła głowę na piersi Ja’fara, ale po chwili z powrotem podniosła się na łokciach. — Mam wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego…
— Myślisz, że opowiadam o problemach państwa każdemu gościowi Sindrii?
— Więc przyznajesz, że są jakieś problemy?
— Musisz odpowiadać pytaniem na pytanie? — Dopiero teraz Ja’far spojrzał na Rani.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym ona zsunęła się z łóżka i otuliwszy się jednym z satynowych prześcieradeł, wyszła na balkon. Nocny, ciepły wiatr owiał jej twarz, ale nie zabrał ze sobą zmartwień, jakie ją dręczyły.
— Chcę pomóc — oświadczyła, kiedy Ja’far stanął za nią i objął ją w talii. — Już całkiem nieźle potrafię posługiwać się łukiem, prawie porozumiałam się z Mitrą… Sinbad jest dobrym nauczycielem.
— W Kou też na pewno mają dobrych nauczycieli — wyrzucił z siebie Ja’far, zanim zdążył ugryźć się w język. Teraz już tylko mógł sobie pluć w brodę, kiedy Rani odepchnęła go i stanęła naprzeciw z założonymi rękami i uniesionymi brwiami.
— Przepraszam, ja… — Uciekał wzrokiem, ale już wiedział, że nie uda mu się wykręcić od odpowiedzi.
— Co wy knujecie, co?
— Nic nie knujemy, my tylko chcemy uniknąć wojny…
— Czyli już wszystko jasne…
— Co jest jasne?
— Kombinujecie coś, ty i Sinbad.
— To wszystko dla twojego dobra…
— A skąd ty możesz wiedzieć, co jest dla mnie dobre?! — Tym razem Rani podniosła głos.
Kiedy nie dostała odpowiedzi, rozgniewała się jeszcze mocniej.
— Wynoś się — wycedziła. — Wynoś się i nie wracaj!
— Rani, proszę, uspokój się… — Ja’far próbował dziewczynę przytulić, ale ona znów go odepchnęła, po czym w pośpiechu zaczęła się ubierać. — Co ty robisz?
— Ubieram się. Idę po Jae i spierdalamy…
— Nie możecie teraz opuścić Sindrii.
— No, akurat ty nie będziesz o tym decydował.
Ja’far jeszcze chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie się poddał. Szybko narzucił na siebie swoje ubrania i wyszedł ukradkiem z komnat Rani. Przy drzwiach jeszcze się zawahał, czy nie zostać i nie wyznać jej całej prawdy, ale jego lojalność wobec kraju zwyciężyła i szybko zatrzasnął za sobą drzwi.

Rani Rozeryuu przemyślała chyba wszystkie możliwe niecne plany, na jakie mogli wpaść Sinbad i Ja’far. Nie wpadła jednak na to, że postanowią ją sprzedać.
Stała na środku sali tronowej i znów nie wiedziała, co zrobić. Ponownie poczuła się jak mała dziewczynka, której życiem sterują starsi i niekoniecznie mądrzejsi. Zeszłej nocy miała zamiar uciec, ale tego nie zrobiła i już wiedziała, że to był błąd. Pod osłoną nocy wyszłyby ukradkiem i nikt by się nie zorientował. Jednak Rani nie opuściła swojej komnaty. Nie poszła szukać Jae’ger. Nie zrobiła nic. Czego najbardziej żałowała, to tego, że pozwoliła Leyzziemu i Hariemu wyruszyć na poszukiwanie innych smoków.
Leyzzi i Hari…
— W Heliohaptcie nie ma żadnych smoków — stwierdziła na głos, podnosząc wzrok na podium. — Dałeś im fałszywy trop, by się ich pozbyć i spokojnie dobić targu…
— Dobić targu? — zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem Kouen. — Mówiłeś, że dziewczyna zgadza się sformalizować małżeństwo.
— Jak cholera…
— Rani.
Roześmiała się w duchu. Czyli wreszcie wielki władca Siedmiu Mórz raczył się odezwać, pomyślała.
— Naprawdę chcesz doprowadzić do wojny?
— I tak dojdzie do wojny. Jeśli smoki dowiedzą się o twoim chorym pakcie z Cesarstwem Kou, nie darują ci tego.
— Trzy smoki to jeszcze żadne zagrożenie…
Yhym, żebyś się nie pomylił.
— …zwłaszcza uwięzione.
Nie od razu do niej dotarło, co powiedział Sin. Spodziewała się walki. Że król Sindrii ubierze ekwipunek swoich djinnów, choćby wszystkich naraz i… Ale nie spodziewała się szantażu.
 Wystawiła przed siebie lewą rękę, w której natychmiast pojawił się złoty łuk. Wycelowała strzałą prosto w twarz Sinbada i w tym momencie mało obchodziły ją konsekwencje, jakie przyniosłoby zabicie króla Sindrii.
— Gdzie one są? — syknęła, bo zdała sobie sprawę, że to prawda. Czarny i Rudy Smok na pewno wpadli w pułapkę już dawno, Jae’ger też nie widziała od kilku dni, a kiedy zza tronu Sinbada wyłonił się Judal, Judal z okręconym wokół szyi szalikiem Jae…
Napięła cięciwę jeszcze mocniej, aż ta zatrzeszczała.
— Przybyliśmy tu w pokojowych celach. — Kouen stanął między nią, a Sinem, ale chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że Rani była w stanie zaatakować i jego. — Nie potrzebujemy niepotrzebnego rozlewu krwi.
Sinbad wzruszył ramionami i na powrót klapnął na tron.
— Kounen ma rację — oświadczył, patrząc na Rani znacząco. — Nie róbmy scen. Zgódź się na małżeństwo, a wszyscy będą zadowoleni…. I nikomu łuska z grzbietu nie spadnie.
Rani zadrżała, rozpoznając groźbę, którą król Sindrii sprytnie przemycił za serdecznym uśmiechem. A gdy tylko przeniosła wzrok na wyszczerzoną twarz Judala, zrozumiała, że to on stoi za całą tą szopką. Musiała działać, natychmiast.
— Gdzie ją zamknąłeś, Judal? W swojej sypialni?
Chciała nastawić ich przeciw sobie i w myślach już widziała, jak Sinbad odrąbuje Judalowi głowę, ale ku jej zaskoczeniu, nic takiego się nie stało. Król Sindrii jakby na chwilę stracił trochę animuszu, a przez jego twarz przebiegł grymas niezadowolenia, jednak zaraz zastąpił go kolejnym uśmiechem.
— Masz rację, Judal był tak łaskawy, że zajął się Jae na moje polecenie…
Czyli to on ją gdzieś uwięził. Jak mogła nie zauważyć, co się działo.
Mogła. Była zbyt zajęta Ja’farem.
A teraz nie przychodziło jej do głowy nic poza staniem bez ruchu i patrzeniem na wyszczerzone w cynicznych uśmiechach mordy. Powinna wypuścić strzałę, czy dwie. Przelać krew.
Ale nie zrobiła nic.

Poczuł, jak ktoś wciska mu palec w policzek, czego szczerze nienawidził.
— Czarny Smoku! — usłyszał podenerwowany szept Hariego. — Obudź się, proszę!
Kiedy otworzył oczy, nie za bardzo wiedział, gdzie jest, dlaczego leży na plecach i co go tak ziębiło w łuski na grzbiecie. Jednak gdy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, przerażona twarz małego rudzielca uświadomiła mu, że mają niemałe kłopoty. Usiadł na zimnej podłodze, a ostry ból przeszył jego głowę.
— Chyba nas czymś struli… — Hari przyglądał mu się ze zmartwieniem na twarzy.
— Gdzi-e je-steś-my?
— Chyba w jakimś lochu, bo jak wstałem i poszedłem przed siebie to przydzwoniłem czołem w kraty… — Wskazał w ciemność w bliżej niezidentyfikowanym kierunku. Chłopiec chciał coś jeszcze dodać, ale nagle rozległ się porządny huk, a znajomy im wrzask zatrząsł lochami.
— Puszczajcie mnie, sprzedawczyki!
Jasna łuna rozświetliła na moment lochy, a kiedy Leyzzi i Hari przykleili twarze do krat, mieli doskonały widok na rozwścieczoną Jae’ger, prowadzoną przez dwóch strażników, którzy jeszcze nie zostali spopieleni, ale wydawało się to tylko kwestią czasu.
Jae próbowała jeszcze kilka razy zionąć ogniem, ale prawdopodobnie czymś ją wcześniej ogłuszyli, bo celności nie miała za grosz. Nim jej towarzysze zdążyli zareagować, czy nawet wymyślić jakiś plan dywersyjny, Szary Smok została wtrącona do celi, gdzie natychmiast po zatrzaśnięciu drzwi przywarła do krat. Wciąż próbowała ziać, kiedy na tle ciemnych ścian, mignął jej cień, którego kontury doskonale znała. I każdy centymetr jego ciała, każdą cząstkę jego wpół zdeprawowanej duszy oskarżała o zdradę.
— Wiem, że tam jesteś! — wrzasnęła, kopiąc w kraty. — Wyłaź, ty tchórzu!
Leyzzi nie zamierzał czekać, aż Szary Smok sama zrozumie, że próby spopielenia metalowych krat są bezsensowne. Widząc, jak Jae szarpie się z metalowymi prętami, postanowił ją spacyfikować, zanim zrobi sobie niepotrzebnie krzywdę. Odważył się podejść do wściekłej smoczycy, natychmiast aktywując swój pancerz dla własnej samoobrony.
— O ch-uj ci cho-dzi?! — Czarny Smok musiał podnieść głos, by Jae choć na chwilę się uspokoiła. Przecież on też mógł domagać się sprawiedliwości za chytrze uknuty plan, jakim było wsadzenie do lochów wszystkich smoków…
— Sprzedali ją! — Głos Jae’ger się załamał. — Ona nigdy nie zrobiłaby tego z własnej woli… A to wszystko twoja wina! — Znów przylgnęła do krat i zionęła ogniem przed siebie.
Była pewna, że on tam jest.
— To oznacza wojnę, słyszysz?! Wojnę!
Hari ze strachu skulił się w kącie celi, ale Leyzzi przewrócił oczami i szarpnął wydzierającą się Jae za nadgarstek.
— Puszczę tą twoją zasraną Sindrię z dymem, rozumiesz?! Kamień na kamieniu nie zostanie!
— We-ź się uspok-ój! — Czarny Smok musiał wykazać się naprawdę smoczą siłą, by oderwać ją od prętów i zamknąć w żelaznym uścisku swoich ramion tak, by nie zdołała się wyrwać.
 — Nie mów mi, jak mam żyć… — załkała w jego koszulę, załamana, po czym umilkła, by chwilę później zawyć jeszcze głośniej :– A-ale jak, ku-ku-kurwa, na wojnę… Jak nas jest tylko troje!
Dopiero wtedy na usta Leyzziego wypełzł uśmiech, który Jae dostrzegła, gdy zadarła głowę. Taki wyraz twarzy u Czarnego Smoka nigdy nie zwiastował nic dobrego.
— I co się szczerzysz, gamoniu?!
— Bo ja naprawdęzna-laz-łem inne sm-oki.
Jae’ger momentalnie przestała łkać. Brakło jej powietrza w płucach, jakby dostała z pięści w brzuch.
— Ile…?   wyszeptała, spoglądając na Leyzziego z nadzieją w oczach.
Leyzzi uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— W-szystkie.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz