czwartek, 31 stycznia 2019

WG: Dance with me ~ Wilczy


Hmm, 16 + , powiedzmy.
___________________

Sala tronowa onieśmiela. Panuje w niej aura dostojności i uroczystej powagi. Król Regis prezentuje się jeszcze wspanialej. Patrzy na wszystko z góry z wesołym półuśmiechem, obie jego ręce spoczywają na oparciach. Towarzyszy mu dwoje najwierniejszych gwardzistów, każdy u jednego boku, obaj wyprostowani jak struny, z rękom założonymi za plecy. Jednym z nich jest Nyx Ulric. Dumnie unosi podbródek, a bystre szare oczy nie tracą czujności. Kiedy zarządca wywołuje trzeci odział gwardzistów, uśmiecha się nieznacznie, patrząc na podopiecznych. Stoją równo, na baczność, guziki ich nowych mundurów lśnią, odbijając światło wpadającego przez oszklony sufit słońca. Są młodzi, pełni werwy i zapału, gotowi służyć ojczyźnie. Latarnie Lucis. Ludzie króla.
— Jak myślisz, długo to będzie trwało? — marudzi Blake. Stoi obok Mikhel, patrzy przed siebie, tak jak i ona nie spuszcza wzroku z punktu gdzieś w oddali.
— Nie wiem. — Mikhel szepcze, jakby się bała, że akustyka poniesie jej głos prosto do uszu króla. Jest spięta. To pierwsza tak uroczysta ceremonia, honorująca służbę, w której uczestniczy, ale już wie, że nie będzie jej się podobać. Czuje się przytłoczona.
— Argh, jestem głodna! — Blake nie przestaje narzekać. — Chciałabym już się napić i zatańczyć.
Mikhel tylko cicho prycha. Nie znosi tańczyć.
Król Regis wygłasza krótką motywacyjną mowę, wyrażając radość i wdzięczność wszystkim, którzy przeżyli okres próbny i podejmują służbę, wita nowych gwardzistów, wydaje komendę: „spocznij”, stukając berłem w posadzkę i zaczyna się cześć nieoficjalna. Mikhel trzyma się Blake, obie podchodzą do długich, ustawionych pod ścianami stołów i wybierają dla siebie po lampce wina. Blake rzuca się na przekąski, ale Mikhel jest wciąż zbyt zestresowana, by cokolwiek przełknąć. Rozgląda się niepewnie po sali, czując się bardzo nieswojo. Jakby ktoś ją obserwował.
Kieliszek drży w jej dłoni, gdy upija łyk wina. Jej spojrzenie przesuwa się od prawa do lewa. Zachłystuje się, gdy dociera do rogu sali. Z zacienionego kąta obserwują ją jastrzębie oczy. Natychmiast odwraca wzrok, kaszląc w zaciśniętą pięść. Ktoś łaskawie poklepuje ją po plecach, ale ona wciąż nie może nabrać powietrza. Między jej łopatki ląduje mocniejsze uderzenie, Mikhel protestuje, wyciągając rękę.
— Starczy! — sapie, marszcząc brwi i oglądając się na swojego „wybawcę”. Serce jej staje, gdy zagląda w ciepłe niebieskie oczy, zwykle dość pochmurne, choć teraz wydają się rozbawione.
— Noctis! — mówi zaskoczona, jakby to nie było oczywiste, że syn króla będzie obecny na uroczystości zorganizowanej przez ojca.
— To znaczy… Książe. — Mikhel szybko się reflektuje, zdając sobie sprawę, że charakter ich relacji diametralnie się zmienił i lepiej, jeśli nikt nie będzie wiedział, że jest po imieniu z następcą tronu. Spuszcza wzrok, jej sylwetka mimowolnie się prostuje, a głowa wykonuje coś w rodzaju ukłonu.
Noctis cicho parska.
— Serio? — pyta, jednocześnie unosząc i ściągając brwi. — Rely Insanis okazuje mi respekt — dziwi się. — W końcu.
Mikhel zerka na jego twarz i widzi triumfującą minę. Potem jej spojrzenie wyostrza się na malującym się w tle tronie i szybko sobie przypomina, kiedy już ją widziała. Czerwieni się, a Noctis zerka za siebie, zastanawiając się, co wywołało taką reakcje. Na jego twarzy pojawia się rumieniec i wyraz zrozumienia, a w oczach księcia harcują diabełki.
— To wtedy cię tego nauczyłem?
— Przestań — syczy dziewczyna, rozglądając się dookoła, spłoszona. Ktoś mógł podsłuchiwać. I wyciągać niepotrzebne wnioski. Nie dostrzega nigdzie jastrzębich oczu.
— Wasza Wysokość.
— Co? — Mikhel koncentruje uwagę z powrotem na księciu
— Przestań, Wasza Wysokość.
— No już nie przeginaj, Noct. — Mruży oczy ze złością.
Kącik ust Noctisa unosi się do góry.
— No, wróciłaś. Już się bałem, że za ten mundur oddałaś duszę.
— Proszę?
Książe wzdycha.
— Byłaś jedyną osobą w szkole, która traktowała mnie normalnie — przypomina, zakładając ręce na ramiona. — A teraz mnie nudzisz.
Mikhel zgrzyta zębami.
— Nudzę cię?
Noctis potwierdza, kiwając głową.
— Jak tak ci się nudzi, to poćwicz warpstrikowanie, bo będzie wstyd, że dziewczyna z imigracji potrafi lepiej korzystać z mocy króla niż jego własny syn — warczy, z satysfakcją obserwując, że blade oblicze księcia nabiera mocniejszych kolorów.
— Nie żartuj sobie, przybłędo — odszczekuje się chłopak. — W tym nigdy nie będziesz lepsza.
— Nie?
— Nie.
— No to patrz.
Napięcie, które jakiś czas temu udało im się rozładować, znów narasta. W dłoniach ich obu materializują się bronie. Być może zapominają, że już nie rywalizują ze sobą na terenie szkolnym i może zaczęliby przerzucać się sztyletami, materializując się w różnych częściach komnaty tronowej, fruwając nad głową króla i jego świty, gdyby nie powstrzymało ich dwuznaczne chrząknięcie.
— Zwariowałaś? — pyta Nyx, patrząc na Mikhel i zerkając z obawą na Noctisa, a chociaż się uśmiecha, jego oczy ciskają gromy. Kładzie dłoń na plecach Mikhel, ale jego szczupłe palce wspinają się na jej kark, kłania się księciu i odchodzi, zabierając ze sobą podopieczną.
— Schowają tę przeklętą broń — syczy półgębkiem, choć wciąż się uprzejmie uśmiecha do mijających ich ludzi. Mikhel tylko zaciska gniewnie usta, oglądając się na Noctisa, który wciąż mierzy ją wyzywającym spojrzeniem. Podpuścił ją. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Ale sam też dał się sprowokować. Odżyła stara chęć rywalizacji. Tylko że nie jest to miejsce ani czas na żadne zawody. — Opanuj się, Rely Insanis. — Nyx się zatrzymuje, ściska oba jej ramiona, nachylając się do jej twarzy. Brzmi poważnie, trochę groźnie. Mikhel wie, że będzie w tarapatach, jeśli nie posłucha rozkazu. To coś jest silniejsze od niej. Jakby Noctis coś aktywował. Jakiś uśpiony gniew. Kukri wciąż tkwi w jej dłoni.
W końcu udaje jej się przełknąć nagromadzone w gardle emocje. Rozprostowuje palce. Broń się rozprasza. Nyx wypuszcza powietrze przez nozdrza, puszcza jej ramiona, choć wygląda tak, jakby chciał nią potrząsnąć.
— Czy ty jesteś normalna? — pyta, nie oczekując odpowiedzi. — Wyciągać broń w obecności księcia i jego straży? Zdajesz sobie sprawę, że przez kilka sekund byłaś na celowniku i twoje życie wisiało na włosku?
Mikhel przełyka ślinę. Rozgląda się dyskretnie i dopiero teraz dostrzega Książęcą Tarczę. Wielkolud stoi u boku Noctisa, o coś go wypytując, ale jeszcze chwilę temu krążył pewno pomiędzy gwardzistami. Bursztynowe oczy wciąż na nią łypią, a potężny, dwuręczny miecz lśni na jego plecach. Niech to szlag, nawet marshal wyszedł z cienia i trzyma dłoń na swojej katanie, a  chociaż nie patrzy w jej stronę, dziewczyna jest przekonana, że incydent nie umknął jego uwadze.
— Ja… Przepraszam. To zupełnie nie tak — tłumaczy się Mikhel, chociaż już zdaje sobie sprawę, jak to wyglądało. Nie byli w szkole, a dystans, których ich teraz dzielił był właśnie tak wielki: mogła zginąć, a ten, kto by ją zdjął, dostałby jeszcze order.
— Zaczynam w ciebie wątpić, dziewczyno. — Nyx zakłada ręce na ramiona, jest bezlitosny i wściekły, zamierza nagadać nowej gwardzistce, żeby nigdy więcej nie popełniła takiego błędu. — Zdawałaś się mieć potencjał, ale wywinąć taki numer, to naprawdę trzeba nie mieć oleju w głowie albo… Co ty w ogóle planowałaś zrobić, co? Myślałaś ty w ogóle?
— Proszę nie być dla niej tak surowym, kapitanie — przerywa mu głos z aksamitnym akcentem. — Jestem pewien, że pańska protegowana nie miała złych intencji. To zwykłe faux pas.
Oboje, Mikhel z nadzieją, Nyx z powątpiewaniem, spoglądają na młodego mężczyznę, który zatrzymał się przy nich i teraz poprawia okulary, dociskając ich oprawki do nasady nosa.
— Ta? Skąd taka wiara w ludzi, panie Scientia? — zapytuje Nyx. Jest nieufny. Wcale mu się nie uśmiecha, że ktoś staje w obronie gwardzistki, przecież zamierza dać jej nauczkę.
— Jaki byłby ze mnie doradca, gdybym nie wiedział wszystkiego o ludziach towarzyszących księciu?
— Myślałem, że zajmujesz się finansami.
Ignis uśmiecha się nieznacznie, w jego oczach błyszczy inteligencja.
— Nie tylko. Mam na oku wiele rzeczy. I jestem daleki od posądzania panny Rely Insanis o złe intencje.
— A to dlaczego? — Nyx mruży oczy. — Nawet ja bym jej tak ślepo nie ufał, a znam swoich ludzi.
Ignis uśmiecha się tajemniczo, patrzy wprost w oczy Mikhel; znów poprawia okulary.
— Wiem, że Noct uważa ją za swoją rywalkę. Nie raz ponosiły ich emocje, gdy się ze sobą mierzyli. — Coś na dnie zielonych oczu bardzo mocno Mikhel zastanawia. Ile wie ten królewski doradca i czemu tak dużo? — Powiem to tak: gdyby Mikhel chciała krzywdy księcia, miała ku temu masę dużo lepszych sposobności.
— Czyżby. — Nyx wciąż upiera się powątpiewać.
— Ależ oczywiście. Jednak zdaje się, że wcale nie darzy księcia uczuciem, które miałoby popchnąć ją do zamachu na jego życie, prawda?
Teraz Mikhel jest jeszcze bardziej przerażona, niż gdy Nyx Ulric uświadamiał jej, jak głupio się zachowała. Zagląda raz w jedną, raz w drugą soczyście zieloną tęczówkę i nie może powstrzymać wypełzającego na jej policzki rumieńca.
— N-nigdy nic podobnego nie przyszło mi do głowy — odpowiada ostrożnie.
— No i wszystko jasne. — Ignis przenosi przenikliwy wzrok na Nyxa. — Wierz mi, kapitanie, gdyby twoja podopieczna stanowiła jakiekolwiek zagrożenie, Królewska Tarcza dawno by się nią zajął.
— Skoro tak mówisz. — Nyx kapituluje. — Niech będzie. Nie wyciągnę z tego konsekwencji. — Patrzy na Mikhel z zawodem. — Postaraj się już nie zwracać dzisiaj na siebie uwagi.
Mikhel pośpiesznie kiwa głową, zgadzając się, przeprasza, dziękuje – zerkając niepewnie na Ignisa – i pospiesznie się oddala. Ma ochotę ukryć się pod stołem, wciągnąć za biały obrus dwie flaszki wina, skonsumować je i tam zostać, ale pewno to nie oddaliłoby jej od widma skandalu, który niemal wywołała. Zamierza pójść za radą Nyxa, chowa się w kącie sali, gdzie nie znajduje jej nawet Blake i od czasu do czasu polewa sobie wina, słuchając muzyki na żywo. Wszystko idzie dobrze, nie rzuca się w oczy, dopóki nie zapada zmierzch, a wraz z nim płynie melodia walca Insomni. Mikhel ma dość. Ta melodia zawsze ją rozczula, budząc jakąś bezimienną tęsknotę. Chyba nikt nie zauważy, jeśli się teraz ulotni.
Ale Mikhel znów się myli. Bez przerwy jest pod baczną obserwacją. Co prawda Zaprzysiężona Tarcza, który od jej wybryku bezkarnie gapił się na nią cały wieczór, teraz gdzieś znikł – zapewne powłóczył się za księciem, bo jego także nie było na sali – za to marshal nie spuszcza jej z oka. Nawet wtedy, gdy zagaduje go Nyx Ulric, wciąż zerka w jej stronę, jakby zmuszała go do tego jakaś tajemnicza siła,
[they may never understand your fire, but they will always long for your flames]
jakby pod jego powiekami nagromadziły się opiłki żelaza, a niedopinające się w biuście dziewczyny guziki były z magnesu. Od kilku kieliszków marshal przestał się oszukiwać, że to wszystko w trosce o dobro następcy tronu.
— Szuka pan towarzyszki, sir? — pyta dziarsko Nyx, patrząc na marshala mieszaniną ciekawości, ale i niepokoju, zachowując dystans, którego wyzbywa się jedynie po godzinach pracy.
— Już prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu — przypomina Cor, a kącik ust Nyxa unosi się nieśmiało.
— Nie wypada na służbie, sir. — Nyx zakłada ręce za plecy, rozgląda się od niechcenia, niby przypadkiem patrząc w stronę, od której marshal nie odrywa wzroku. — Ja też gdzieś zgubiłem dziewczynę. Mam nadzieję, że niczego tu nie nakradnie… — dodaje ciszej.
— Nie, ja… Przyszedłem sam — informuje Cor i chrząka, jakby zawstydził go ten fakt.
— Ale sam pan stąd nie wyjdzie, no nie? — śmieje się Nyx; w ostatnim momencie powstrzymuje się przed szturchnięciem marshala pięścią w ramię.
— Być może. — Marshal dopija whisky i zdecydowanym ruchem odstawia ciężką szklankę na stół. Zdaje się zdeterminowany, jakby podjął jakąś decyzję. Walc wciąż trwa.
Nyx uśmiecha się półgębkiem, jeśli planuje dopingować marshala, rzucić hasłem w stylu „Bierz ją!”, rozmyśla się, kiedy zdaje sobie sprawę, kogo upatrzył sobie Cor Leonis.
— Och, p-przepraszam… — Mikhel unosi wzrok, a kiedy widzi, na kogo wpadła, zamiera, otwiera szeroko oczy. — Ja tylko chciałam — macha ręką w nieokreślonym kierunku, prawie strąca z tacy przechodzącego kelnera kieliszki; Cor łapie jej rękę, unieruchamia w uścisku — trochę… wyjść. Przewietrzyć się. — Czyste, niebieskie oczy Cora jak zawsze są nieprzeniknione. — Wcale nie uciekam.
— Zatańczysz ze mną? — pyta nieoczekiwanie, nie przejmując się żadnymi wyjaśnieniami. Nie czeka też na odpowiedź.
#But_ofCORse
Już trzyma ją za rękę, teraz wyciąga na parkiet. Nie na sam środek, żeby nie rzucali się za bardzo w oczy, choć następnego dnia i tak miało wrzeć w cytadeli od plotek. Teraz żadne z nich nie myśli o konsekwencjach, nawet Cor. Przecież to tylko taniec. Jeden, pieprzony taniec, do cholernego walca Insomnii, który marshal nie potrafi przeczekać. Nie w samotności. Nikt nie powinien słyszeć tej melodii i cierpieć. Marshal nie wie, czy bardziej ma na myśli siebie, czy ją, wymykającą się ukradkiem, jakby mogła znieść wszystko, wiele upokorzeń, ale nie tej muzyki, nie o tej porze, wie, że żadne z nich nie powinno być teraz samo. Zwłaszcza, jeśli żadne nie chce, a płomienie walca zbliżają ich ku sobie.
[Dance with me. Bring my demons to their knees]
— Za wolno — warczy Cor, prowadząc ją w tańcu, energicznie przyciągając do siebie. Jego stopy wymuszają jej kroki. — Szybciej — instruuje, gestem podnosi jej podbródek, by wciąż patrzyła mu w oczy. — Mocniej. — Mikhel wygina się pod naporem ciała marshala. Ich mundury ocierają się o siebie, słychać zgrzyt guzików. Marshal pachnie świeżo i ostro, jak zbyt szybko nadchodząca noc, jak dogasające ognisko. Jak dym, jak zimny wiatr. Jak mężczyzna.
Kiedy walc się kończy, marshal dziękuje skinięciem głowy, Mikhel jest zbyt oszołomiona, by się odwzajemnić. Patrzy więc, jak marshal zakłada z tyłu ręce i odchodzi.
Ceremonia się kończy, Cor gdzieś znika. Mikhel szuka go wzrokiem, zbywając pytania Blake. Ona też chce jak najszybciej stąd wyjść. Tłumaczy się pospiesznie i prosi, żeby odwieźć ją do granic Insomnii. Tam z przydrożnego automatu wynajmuje chocobo i tego samego wieczoru, tylko trochę później, staje na progu mieszkania marshala. Niepewnie puka do drzwi, a Cor otwiera jej niemal natychmiast, jakby na nią czekał.
— Wróciłaś po więcej? — pyta gardłowo i wciąga ją do wnętrza swojej kamienicy. Dyszą sobie prosto w twarze, Mikhel opiera się plecami o ścianę, Cor trzyma ją za ramiona. Jakby nagle zwątpił jaki to ma sens. Dziewczyna szybko mu przypomina. Łapie za czarny krawat przewiązany pod kołnierzykiem czarnej koszuli i przyciąga marshala do siebie. Wpija się mocno, przygryza jego wargę. Cor protestuje, wydając z siebie gardłowy pomruk, ale teraz to Mikhel prowadzi.
[I’ll let yo play with mine, if you’ll let me play with yours]
Zaciąga go do sypialni, już wie którędy, popycha na łóżko, pospiesznie jak wtedy, rozpina jego koszule, lecz nie ściąga. To wystarczy, by nasycić wzrok, by wpić palce w żłobienia skośnych mięśni na jego brzuchu. Rozpina pas, rozporek, wyswobadza męskość marshala, ocierając się o nią lubieżnie, gdy tylko udaje jej się pospiesznie zsunąć spodnie. Względem siebie jest tak samo niecierpliwa. Marshal pomaga. Guziki jej munduru ustępują, gdy ręce mężczyzny pospiesznie dobierają się do jej piersi, zagłębiają w miseczkę stanika, wydobywają krągłości na zewnątrz. Mikhel czuje, że jej bielizna jest mokra, próbuje niezdarnie się jej pozbyć, Cor prycha nerwowo, jego palce drą materiał. To wystarcza, żeby wreszcie mogła się nadziać na sztywny maszt marshala. Wzdycha, czując go w sobie coraz więcej. Pozwala, by wszedł cały, siada, obejmując jego biodra udami. Drży, zaciska wargi. Zaczyna rytuał, poruszając miednicą. W przód i w tył, i w przód, w górę, w dół.
— Za wolno — warkot Cora brzmi dokładnie tak samo jak wtedy, gdy tańczyli. Jak porykiwanie lwa. — Szybciej. — Kładzie ręce na jej pośladkach, unosi je, nadając własny rytm. — Mocniej. — Jego ręce przesuwają się na jej talię, obejmują ją, tylko po to, by decydować, z jaką siłą ją na siebie opuszczać. Sam zaczyna pracować biodrami, a kiedy Mikhel dochodzi, marshal ściąga ją z siebie, odwraca na brzuch i kontynuuje dochodzenie. Łóżko protestuje, skrzypiąc i obijając się o ścianę, ale tylko tynk, w którym zostają wgłębienia, odpowiada sprzeciwem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz