Trochę rodzajowo, trochę walki, trochę uczucia. #klucze
_______________________
Wszystko jest pod kontrolą, dopóki z czeluści jaskini, która miała być oczyszczona z dorosłych osobników, nie wypełza szczególnie paskudny stwór, średnicy około dziesięciu metrów. Jego oślizła, pełna wypustek skóra ma sinawy odcień, a otwarta paszcza przypomina czarną dziurę, w którą zamierza wessać wszystko, co wejdzie mu w drogę. Z tą różnicą, że czarne dziury nie są najeżone rzędami potężnych, ostrych kłów.
— Ooooo, szlag… — Mikhel zamiera w środku walki i łapie za ramię Blake, która właśnie wykręca obok piruet. — Patrz to. — Ruchem podbródka wskazuje w stronę, w którą koleżanka nie patrzy, a z której pełźnie na nich ogromne marlboro.
— Co to jest… — Jasne oczy Blake wypełnia przerażenie. — Mówili, że będą tu tylko maluchy… — Rozgląda się pospiesznie dookoła. — Gdzie teraz jest Cor Nieśmiertelny?! — prycha ze złością, nie dostrzegając marshala, który do tej pory obserwował wszystko z niedaleka, stojąc na jednej ze skał, jakimi usłana była bagnista kotlina. — Sami nie damy z tym rady. Odwrót, Mikhel!
— Ale… — Mikhel jest niezdecydowana. Ściska w ręku kukrisy i przestępuje z nogi na nogę. Ma ochotę zmierzyć się z wyzwaniem. Sprawdzić, jak potężna jest magia króla, z której może korzystać jako glaive.
— Nie wygłupiaj się, Insanis — syczy Blake, łapiąc ją za przedramię i pociągając w drugą stronę. Jednak Mikhel podejmuje inną decyzję, widząc dwójkę teleportujących się przy marlboro glaivów. Nie będzie uciekać, kiedy inni walczą.
Wyrywa się Blake i, zaciskając zęby, rzuca z całej siły jednym z kukrisów, przenosząc się w miejsce, w które ten doszybował. Łapie go tuż nad ziemią, wyrzucając drugą broń. Tym razem ostrze wbija się w dziąsło potwora, między dwa kły i to tam pojawiła się Mikhel, dokładnie w paszczy marlboro.
— O kurwa…! — Widząc zbliżający się z góry rząd kłów, Mikhel natychmiast skacze na ziemię, porzucając broń, której nie zdążyła wyrwać. Koziołkuje przez bark, zatrzymując się na czyiś nogach. Wypuszcza przez usta powietrze, ociera wargi z piasku, a kiedy odkrywa, że opiera się o czyjeś kolana, zadziera głowę, odrzucając włosy, które opadają jej na twarz.
— Może pomóc? — Marshal wyciąga do niej rękę, łapie dłoń Mikhel w mocny uścisk i sprężystym ruchem podnosi ją na nogi.
There is a reason I'm still standing
— Dzięki — Mikhel próbuje otrzepać z brudu spodnie, ale szybko rezygnuje. Cor tylko unosi kącik ust w odpowiedzi i kładzie dłoń na swojej katanie
— Nie powinnaś atakować go w pojedynkę — poucza, ściskając pewnie rękojeść i obserwując stwora.
— To samo jej powiedziałam! — dyszy Blake, pojawiając się za nimi. — Ona nigdy nikogo nie słucha…
— Czyżby? — pyta cicho Cor. Mikhel zerka na niego i widzi, że mężczyzna uśmiecha się dwuznacznie, odwzajemniając ukradkowe spojrzenie.
On wie. Wie, że jego bym się słuchała.
Dreszcze na jej ramionach są jak znamiona pragnień, a wszystkiego, czego pragnie w tym momencie, to powtórzyć noc z marshalem.
— No co. Nie mogłam zwiać, kiedy ci tutaj… — Wskazuje na dwójkę chłopaków, którzy śmiało atakują marlboro. Poznaje jednego z nich. To Dave. Może gdyby wiedziała wcześniej, że to on, rzeczywiście przyglądałaby się z daleka, jak potwór połyka go w całości. Nie przepada za nim.
— Cóż. Jestem ostatnią osobą, która ma prawo powstrzymywać młodych przed brawurą — oznajmia tajemniczo Cor i dobywa katany. — Jeśli czujecie się na siłach, zapraszam. — W następnej sekundzie już go nie ma, tnie potwora, ratując jednego z chłopaków przed upiorną, umięśnioną macką. Mikhel przez chwilę jedynie patrzy na Cora z podziwem. Wystudiowane manewry, żadnych zbędnych ruchów. Skuteczność i ponadprzeciętność. Wszystko przychodzi mu tak naturalnie. Mikhel ma straszną ochotę się z nim kochać. Tutaj, zaraz.
Dołącza do walki, żeby ostudzić zmysły.
Między zębami potwora niczym wykałaczka wciąż tkwi jeden z jej kukrisów. Chce go odzyskać. Korzystając z tego, że uwagę marlboro przykuwają koledzy i marshal, Mikhel próbuje zajść potwora znienacka. Ciężko jednak, żeby się nie zorientował, że ktoś grzebie mu w paszczy. Co prawda udaje jej się wyszarpać ostrze spomiędzy kłów, ale nie ma szans, by odskoczyć przez trującą chmurą gazów, którą marlboro wydmuchuje prosto w jej twarz.
Zielonkawy obłok na moment połyka większą część jej sylwetki. Mikhel rozgania go dłońmi, kaszląc, próbując nabrać świeższego powietrza, przefiltrować płuca. Jeszcze pamięta, że ma przy sobie antidotum na truciznę tego gada, wszyscy glaive ją dostali przed rozpoczęciem szkolenia, na wszelki wypadek, wystarczyłoby, że jej dosięgnie… Ale to nie jest zwykłe osłabienie zatruciem. Mija kilka sekund, a Mikhel nie wie już, co tu robi, z kim walczy i kto jest po jej stronie. Zatrzymuje się, w jej umyśle huczy, jakby uruchomił się generator na awaryjnym zasilaniu. Wszystkie cienie są ostre, a wokół są same cienie. Ma dziwne poczucie, że znajduje się na miejscu, w którym doszło do rzezi. Czyjeś potomstwo zostało wyrżnięte w pień. Wymordowane.
Obrzydliwe.
— Masz, wypij to, zaraz poczujesz się lepiej.
Oprawcy. Jeden z nich podaje jej coś… Pewno by też ją zgładzić.
Kukrisy celują w twarz marshala. Oba na raz. Krzyżują się, sparowane ostrzem czarnej katany. Cor patrzy na nią ze zdziwieniem. Dostrzega nienaturalnie blade oczy, zwężone źrenice, nim Mikhel po raz kolejny próbuje go dekapitować.
— Uwaga! Jest skonfundowana! Może próbować nas atakować! — ostrzega pozostałych i syczy, gdy sztych kukrisu rozcina skórę na jego szczęce od kącika ust, prawie do ucha. Gdy kolejne ostrze mija o centymetry jedno z jego oczu, marshal traci cierpliwość, podcina dziewczynie nogi, a gdy ta ląduje na ziemi, rzuca obok niej butelkę z antidotum.
I never knew if I'd be landing
Szkło się rozbija, mikstura szybko się utlenia, opary przybierając formę niebieskiej mgiełki, która dostaje się do nozdrzy Mikhel. To jednak nie wystarcza. Dziewczyna zrywa się na nogi i wciąż, choć mniej pewnie, atakuje wszystko co popadnie.
— Kto jeszcze ma antidotum?! — Marshal wciąż odpiera ataki dziewczyny, która na odlew uderza ostrzami. Blake reaguje najszybciej. Rozbija u stóp Mikhel kolejne antidotum, a ona próbuje wbić koleżance kukri w brzuch. Blake uskakuje, kolejny cios paruje lancą.
— Chyba walczysz ze mną, czy nie? — Cor korzysta z tego, że Blake odwraca uwagę Mikhel. Łapie ją za biodro, przysuwa do siebie, wciąż trzymając katanę, obiema dłońmi majstruje przy jej pasku, szukając zawieszonej u niego fiolki. Mikhel próbuje się odwinąć, dźga go kukrisem w ramię, marshal syczy i zaciska zęby, nie przestaje szukać. Dziewczyna nie jest w stanie wyrwać z powrotem broni, Cor wykręca jej rękę, unika drugiego ostrza i znajduje antidotum. Rzuca je pod jej nogi. Kolejna chmura oparów otacza ich oboje. Wystarcza. Oczy Mikhel nabierają kolorów, wraca jej jasność myślenia.
— Och... — dostrzega dłoń Cora, która wraca na jej biodro, odwracając ją przodem do siebie. — Cor Nienasycony nie może doczekać się drugiej rundy? — Na jej usta już wkrada się figlarny uśmiech, kiedy dostrzega rozcięcie na twarzy Cora. I tkwiący w jego ramieniu kukri. Jej własny. — Och! — wyrzuca z siebie, tym razem ze strachem, który rozszerza jej źrenice. — Ja nie... Nie wiem... — Nim udaje jej dokończyć, Cor łapie ją rękę i ciągnie za sobą, rzucając się do biegu. W miejsce, w którym przed chwilą się znajdowali, spada ciężka macka marlboro, rozchlapując wodę i błoto. Kolejne ramię potwora uderza tuż za nimi i tak ścigają ich kolejne ataki, wzbijając w powietrze brudne fontanny.
And I will run fast, outlast
Marshal szarpie ją za rękę, posyła za swoje plecy, sam układa poziomo ostrze Kotetsu i kiedy marlboro sięga po niego, tnie, poszerzając uśmiech potwora. Rozkazuje wszystkim się wycofać, jego ataki nabierają prędkości, pojawia się raz z jednej, raz z drugiej strony, dezorientując poczwarę, aż w końcu skacze na niego z góry, wbijając długie ostrze aż po rękojeść. Marlboro zamiera, jego macki jeszcze przez chwilę trwają w bezruchu, potem potwór wiotczeje.
Marshal zeskakuje na ziemię, chowa dłoń, patrzy na dyszących gwardzistów, którzy wpatrują się w niego.
— Rozejść się — rozkazuje, pociągając nosem. Chowa do pochwy broń, odnotowuje pełne podziwu spojrzenia skierowane na niego i te nieżyczliwe, utkwione w Mikhel, która najdłużej waha się, czy odejść.
— Ja naprawdę... — Dziewczyna wyciąga rękę, wpatrując się w tkwiące w ramieniu mężczyzny ostrze.
Cor łapie za rękojeść broni i wyszarpuje ją jednym ruchem. Rzuca ją w kierunku Mikhel, kukri wbija się w ziemię tuż przy jej stopach, a marshal odchodzi, uciskając ranę dłonią i tamując krwawienie.
— Szlag. — Mikhel schyla się po broń, przygląda się ostrzu uwalonemu błotem i krwią Cora. Wyciera je pospiesznie w spodnie, a kiedy podnosi wzrok, widzi uważnie wpatrzone w nią oczy Blake.
— Co? — pyta, trochę zaskoczona ich napastliwością. — Nie byłam sobą. Nie chciałam.
— Czyli jednak zaciągnęłaś go do łóżka? — pyta chłodno Blake.
— Słucham?
— „Druga runda”? — Blake unosi brwi. — Wiesz co, o to cię nie podejrzewałam, Mikhel. — Nim Mikhel zdąża zaprotestować, odchodzi, dołączając do Dave’a i jego kolegi, którzy obserwują ją z daleka.
Szkolenie kończy się wieczorem następnego dnia po tym, jak marshal odesłał Mikhel. Kingsglaive wracają do Insomnii jeepami i vanami, do których przesiadają się po opuszczeniu surowego klimatu Vesperpool. Marshal, jako koordynator przedsięwzięcia, dostał jedną z państwowych Regalii typu D, które rząd przechowuje na takie okazje, jak misje w trudno dostępnych rejonach kraju. Regalia na potężnych oponach radzi sobie z każdą, nawet najmniej wdzięczną trasą. Jest jedynym dowódcą obecnym na szkoleniu i wraca prostu do siebie. Zmęczony interwencjami, które podejmował za każdym razem, gdy glaive nie radzili sobie z marlboro, głodny i brudny, marzy tylko o odpoczynku, o ciepłej kąpieli, kolacji i łóżku. Wie, że przynajmniej część z jego planów nie wypali, gdy widzi, że pod jego kamienicą stoi zaparkowany jeep, którym kazał dziewczynie wrócić.
— No. Do przewidzenia. — Marshal wzdycha ciężko i wrzuca kierunkowskaz, żeby zaparkować przed domem.
Wysiada z samochodu z wahaniem. Ściąga brwi, wpatrując się w jeepa. Drzwi regalii trzaskają, marshal nawet na nie nie zerka. Całą jego uwagę pochłania terenowe auto, a raczej to, co z niego zostało.
— Ja… Nie… — Opiera ręce na biodrach, wpatrując się w skasowany przód jeepa. Rozbity reflektor, skrzywiony zderzak, wygięta maska się nie domyka. — Ale jak… — Obchodzi auto, kręcąc z niedowierzaniem głową. Boki żłobią głębokie rysy, jakby coś wbiło w karoserię pazury i zostawiło po sobie ślady. Przebita opona, wgnieciony tył. Jeep nadaje się tylko do kasacji.
Jak ona to zrobiła. Wjechała w stado sabertusków?
Nagle ogarnia go niepokój. Skoro samochód jest w takim stanie, to co zostało z Mikhel?
Z jednej strony zdrowy rozsądek podpowiada mu, że skoro dała radę tu zajechać, nie mogło się stać nic poważnego, z drugiej, wyobraźnia podsyłała mu obraz młodej kobiety wykrwawiającej się na progu jego mieszkania.
Szybko znajduje się tuż przy drzwiach. Nawet się nie zastanawia, jak Mikhel dostała się do kamienicy, ale kiedy sięga ręką na wysoki gzyms nad drzwiami i nie znajduje tam klucza, staje się jasne, w jaki sposób sobie poradziła, chociaż Cor nie ma pojęcia, jakim cudem tu dosięgnęła. Sam musi się wyprężyć, a ma metr dziewięćdziesiąt.
Naciska na klamkę i krzywi się, kiedy od razu ustępuje. Nie znosi, kiedy ludzie nie dbają o swoje bezpieczeństwo. Ma nadzieję, że chociaż pasy zapięła, zanim odbyła karkołomną przejażdżkę, chociaż gdy wspomina, w jakim wzburzeniu wsiadała do auta, szczerze w to wątpi. Cóż. Przynajmniej gdy otwiera drzwi, nie wita go leżący u progu trup. Przeciwnie. Nozdrza wypełnia mu przyjemny zapach topionego masła, a kiedy zerka do pokoju obok, widzi drzemiącą na kanapie Mikhel. Pochrapuje cicho, opierając twarz na pięści. Nie wygląda na to, że coś jej dolega, a przynajmniej jest w jednym kawałku.
Everything was fine.
Marshal ściąga brwi, a jego żołądek kurczył się z głodu. Głośne burczenie brzucha ostrzega go, by nie próbował zaspakajać innego głodu, nim się posili. Wiedziony zapachem, rusza do kuchni, gdzie znajduje górę leniwych pierogów, podanych z masłem i cukrem. Wciąż są świeże, choć przestygły, a obok stoi szklanka ciemnego kakao. Odsuwa sobie prędko krzesło i zasiada przy stole, łapiąc za widelec. Spożywa kolację ze smakiem, mrucząc cicho z aprobatą. Nie pamięta kiedy ostatnio jadł pożywny domowy posiłek. I to taki, którego nie musiał przygotowywać sobie sam.
Kończąc, oblizuje usta z resztek cukru, duszkiem opróżnia szklankę i odetchnąwszy, rozprostowuje pod stołem nogi. Gładzi się po brzuchu, ściąga marynarkę. Jest syty i wdzięczny za sporą porcję jedzenia. Wciąga w nozdrza wciąż wyczuwalny w powietrzu maślany zapach. Obejmując dłońmi pustą szklankę, siedzi jeszcze chwilę nieruchomo, wsłuchując się w dzwoniącą w uszach ciszę i cykanie kuchennego zegara. Czuje się spokojny i senny.
Wstaje od stołu, gdy czuje, że trochę odpoczął i zostawia w przedpokoju ubłocone buty. Zagląda do łazienki. Pachnie w niej praniem i ze zdziwieniem widzi, że na sznurku schnął jego dżinsy, bluza, dwie koszulki, a obok kilka damskich fatałaszków. Uśmiecha się do siebie. Obecność kobiety w jego domu jest wyczuwalna. Pachnie nią. A on odkrywa, że nawet mu się to podoba.
Everything was mine.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz