Tam, gdzie byliśmy, było gorąco jak w piekle.
Blizna na mojej twarzy wciąż płonie. W sercu jątrzy się wieczne rozdarcie. Pustka, której nie planowałam, wypala zwoje w mojej głowie. Panoszy się. Rozpala ogniska. Odbiera rozum.
Bębnię palcami o wilgotny parapet, zagryzając wargi i patrzę tępo w przestrzeń.
Blizna na mojej twarzy jest płytka, ale czuję pod palcami jej zagłębienia. Pamiętam, pamiętam co się stało. To się działo naprawdę, Wszystko to widzę, widzę wyraźnie. Tylko te kraty w oknach tworzą teksturę brudu. Ale mogę patrzeć przez nie, mogę, wczepiam w nie palce.
Tam gdzie byliśmy, było gorąco.
To było piekło.
Powietrze gęstnieje. Nie ma czym oddychać. W pyle i kurzu niewiele widać.. Nie dostrzegam zagrożenia, które wyłania się z różowej mgły. Rozżarzony do czerwoności bat smaga moją twarz, pozostawiając na niej krwawą pręgę. Ta pamiątka ma mi pozostać na zawsze, ale nawet nie czuję bólu, jedynie uczucie gorąca i słodką wściekłość, nakazującą oddać, mścić się, tylko nie wiem już sama za co. Nie wiem za co walczę. Czy o to, by słońce wzeszło, czy w imię króla, czy własnych uczuć. Nie wiem nawet, czy to ma znaczenie. Jedyne, czego pragnę, to unurzać się w wirującym ogniu Ifrita i spłonąć w nim, jeśli żaden z was nie powróci. Jestem gotowa się poddać, a w tym poddaniu ofiarować wszystkie swoje witalne siły. Cal walczy obok i wiem, że jest gotowa na to samo poświęcenie. Wszyscy jesteśmy, wszyscy je podejmujemy. Jeśli to ma się skończyć dzisiaj, skończymy tu razem. Jeśli mamy spłonąć, spłoniemy. Ale zanim dosięgną nas płomienie, czeka nas taniec z Ifritem. On jest bezlitosnym partnerem. Ciężko uniknąć pląsu jego płomieni.
Wystrzegam się ognia, manewruję wśród smagnięć, kolejny piruet kończy się twardym lądowaniem na chłodnej posadzce i przez chwilę tylko na niej leżę, chłonąc płynącą z jej objęć ulgę. Podrywam się w ostatniej chwili, gdy monstrualny piekielny buzdygan ląduje w miejscu, w którym przed chwilą leżałam, rozbijając kamienną posadzkę. Jej odłamki ranią moją skórę, ale ja już biegnę, zachodząc od tyłu demona, zajętego wydłubywaniem z boku lancy. Korzystam z mocy króla i przenoszę się na jego plecy, wbijając w nie bagnety. Jeśli dalej mogę to robić, to znaczy, że król wciąż żyje. Szczęśliwa, otumaniona bitewnym szałem, wiszę, trzymając się wbitych w ciało broni, kiedy przede mną otwiera się piekło. Rozwarta, płonąca łapa Ifrita sięga po mnie, a ja jestem gotowa spłonąć,
The world was on fire and no one could save me but you
kiedy powietrze tuż obok przecina inny płomień. Dwa, długie rozżarzone sztylety tną piekielny ogień i wchodzą w rytmiczny pląs, blokując uderzenie. Sięga po mnie dłoń, już nie ta płonąca. Jest chłodna, choć w rękawiczkach królewskiej gwardii, takich samych, jak moje. Zaciskam na niej palce. Lądujemy na ziemi, tarzając się, obejmują mnie męskie ramiona i wodny zapach.
Rozumiem. Rozumiem. Albo umieram, albo wszystko dobrze się kończy.
Wszystko?
Podrywam głowę, czyjaś krew, może moja, zalewa mi oko, ale i tak wytężam wzrok. Widzę, widzę. Ją w jego ramionach, ona chyba płacze, ale jest cała, on też, jego włosy są złote w poblasku ognia. Ocieram krew, muszę zobaczyć więcej. Kiedy znów podnoszę głowę, wydaje mi się, że ślepnę, że tracę zmysły, dopiero po chwili dociera do mnie – jak spod grubej tafli wody – ten niski głos i rozumiem, że wszystko, co widzę, to moja Tarcza, jego ciemny płaszcz, osłaniający mnie przed całym światem, gdy bierze mnie w ramiona i podnosi z ziemi. Ale jeszcze nie, jeszcze mnie stąd nie zabieraj, jeszcze nie widziałam wszystkiego.
Kurczowo wczepiam palce w jego ramię, nagle zwykłe uniesienie się, by przez nie wyjrzeć, okazuje się niebotycznym wysiłkiem. Opadam z sił, rozumiem, opadam z sił. Może jednak nie wszystko skończy się dobrze. Nigdzie nie widzę króla. Płomienie wciąż szaleją wokół nas. Tracę siłę. Moje ciało wiotczeje, głowa bezwładnie opada, świat wywraca się do góry nogami. Wygląda teraz zabawnie. Jakby płonęło niebo. I wtedy to niebo pęka, stąpa, rozlega się głuche dudnienie. Filary niebios drżą, gdy upada na nie władca podziemi. A jego ogień gaśnie, a jego ogień rozwiewany jest na wszystkie strony świata, jak wątły płomyk świecy zdmuchnięty huraganem, który wpadł przez niedomknięte okno. I jeszcze zanim dostrzegam, kto depcze czaszkę płomieni, wiem. Już wiem, już nieważne, że zapada noc ciemniejsza niż zwykle.
Ty jesteś tym huraganem, Wasza Wysokość. Zawsze byłeś jak on.
Co z tego, że robi się ciemno. Jutro wreszcie wstanie dzień. Światło i mrok wspólnie zasiądą na tronie. To będą dobre czasy. Nie ma znaczenia, kto ich dożyje. Wróciłeś. Niebiosa znów zapanują nad ziemią.
***
Śniło mi się, że Ifrit pozabijał nas wszystkich. Że to była ostatnia jasność, jaka pochłonęła ten świat – nie dzień, lecz płomień. Śniłam o waszych martwych twarzach, o roztrzaskanych tarczach, złamanych ostrzach w złamanych rękach, o opróżnionych magazynkach spluw. Zamknięte powieki, rozorane blizny, otwarte rany, rozprute żyły.
Śniło mi się, że cierpicie.
Widziałam parę wydobywającą się z rozchylonych ust, raz za razem, wdech, wydech, wdech, wydech.
Wydech.
Nie widziałam pary wydobywającej się z twoich ust. Usta siniały. Pary umierały.
Śniłam o nas, o tym jak się rozstaliśmy, jak to się skończyło. Nie odeszłam, nie mogłam, nie sama. Odeszliśmy razem. Ogień gasł, zwęglone resztki świata tliły się jeszcze długo, ale nikt o tym nie wiedział, nikt tego nie podziwiał, tylko ciężkie kamienne stopy boga ukropu deptały ruiny świątyni życia, tylko on jeden, pan wszelkiego zniszczenia, doceniał upiorny kunszt swego dzieła.
A my, a nas nie było.
Tak mi się śniło.
Tak mi wmówiono.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz