czwartek, 31 stycznia 2019

Yakuza: Married to madness ~ Wilczy


Mam wrażenie, że pisze mi się tekst, który można albo pokochać za nieobliczalność albo poczuć do niego wstręt i żal xD Ale się pisze, co poradzić! Sympatyków Yakuzy zapraszam na drugą wizytę w świecie pełnym nieładnych widoków i brzydkich słów. Let's dance!




______________

— Ty… Co ty, kurwa, wyprawiasz?!
— Słucham? Pojebało czy ślepy jesteś?
— Skąd to, do cholery, masz?!
— Jak to skąd? Z szuflady!
— Przecież wszystkie… Ech. Oddaj mi to.
— Co?!
— Powiedziałem: natychmiast mi to oddaj.
— Wal się na ryj, jednooki zjebie!
— Powiedziałem… — Szarpanina. — Odddaaajjj!!!
— Dobra! Gówno będziesz żryć na obiad! Jeden, kurwa, ostry nóż znalazłam, reszta tępa, to mi skurwiel zabrał! Co on, kurwa, ze złota jest? Bałeś się, że opylę na targu i od ciebie ucieknę?!
— Jakbyś miała dokąd.
— Jebaniec.
— Nie przeginaj, Hashire. — Groźba.
— A weź spierdalaj. I tak od ciebie odejdę.
— To na co, kurwa, czekasz?
— Na jajco.
— Nie zostawisz mnie.
— Nie?
— Nie.
— Bo, kurwa, niby dlaczego?
— Bo jesteś stuknięta i mnie kochasz.
— Ty też jesteś stuknięty.
— No właśnie.
— Ale masz rację, muszę być pierdolnięta, skoro ciągle tu jestem. Nie wiem, co ja tu jeszcze robię.
— Pokażę ci co.
— Nie zbliżaj się. Ostrzegam!
— Shire-chan! Chodź do tatuśka!
— Zabieraj łapy, pojebie, albo ci je odgryzę!
— Ta? Zobaczymy czy tu dosięgniesz.
— Nie… Nie dotykaj mnie.
— Na pewno tego właśnie chcesz?
— Tak. Nie.
— Czyli mogę zrobić… to?
— M-Majima…
— Podoba ci się.
— N-nie…
— Nie potrafisz kłamać.
— Proszę…
— O co? Hm?
— Już nie będę…
— Uspokoisz się?
— T-Tak…
And the seasons storm is gonna be unknown
— Będziesz grzeczna?
— Mmmhm.
— Jakoś ci nie wierzę.
— Goro! Proszę!
— Zapytałem, o co, kurwa, prosisz, suko?!
— N-Nie… Nie przestawaj.
— Dobrze. A teraz się odwróć.

Siedział na kanapie, nogę w kostce oparł na kolanie, czytał gazetę i zaciągał się głęboko dymem papierosa, niedbale strzepując popiół do kryształowej popielniczki. Większość popiołu trafiała poza nią, ale Majima nie był fanatykiem utrzymywania wokół siebie porządku. Nie odrywał wzroku od tekstu w dziale sportowym. Sięgnął niespiesznie ponad głowę, by pociągnąć za sznureczek, włączając naścienną lampę i rozproszyć zapadający zmierzch. Jego stopa kołysała się leniwie, gdy wczytywał się w artykuł o baseballu. Wziął do ręki szklankę z dwunastoletnią whisky i mlasnął, gdy złoty trunek rozgrzał jego gardło. Zaczął nawet coś po cichu nucić i prawie poczuł się szczęśliwy. A przynajmniej zrelaksowany. Nie często udawało mu się wyszarpać dla siebie chwilę odpoczynku we własnym domu, ale tym razem się powiodło.
Dlatego tak lubił się z nią pieprzyć. Nie tylko z oczywistych powodów. Zaspokojona Hashire odpuszczała zabawę w terroryzm i można było odetchnąć między jej kolejnym wybuchem złości, a zmianą nastroju na ten… jeszcze gorszy. Chociaż kiedyś Goro nie umiał sobie wyobrazić, by mogło być gorzej. Teraz, gdy drzemała obok niego, wyczerpana seksem, zdawała się taka nieszkodliwa. Uścisnął jej wyciągniętą bezwładnie dłoń, potarł wnętrze kciukiem. Wiedział, że ona uwielbia, jak dotyka jej w swoich skórzanych rękawiczkach. A on uwielbiał słuchać jej spazmatycznych oddechów, kiedy sprawiał jej przyjemność i krzyków, które wydawała z siebie, gdy ją brał. Im mocniej, tym głośniej. To doprowadzało go do szaleństwa.
Teraz też uśmiechnął się kącikiem usta, patrząc na twarz kobiety, na przyklejone do czoła kosmyki włosów. Na samo wspomnienie jej wygiętego ciała i urwanych jęków, poczuł pożądanie. Mruknął cicho, przeciągle, ale nie obudził jej, żeby zaspokoić budzące się w nim rządze. Uścisnął mocniej jej dłoń i przeniósł spojrzenie z powrotem na artykuł, jednak już nie mógł się na nim skupić. Mimo to postanowił, że w pełni wykorzysta tę chwilę relaksu, więc może… Może też mógłby się zdrzemnąć?
Jeszcze raz niepewnie zerknął na Shire. Spała, nie była aż tak dobrą aktorką. Bił od niej spokój. Wygładzone czoło, kąciki ust nieuniesione w absurdalnym uśmiechu. Tak rzadko widywał ją w stanie innym niż permanentna wściekłość albo błogi obłęd, że nie mógł z tego nie skorzystać. Hashire, w której krwi krążyła dopamina i endorfiny nie mogła być niebezpieczna, przekonywał sam siebie. Złożył gazetę i odchylił głowę. Przymknie oko tylko na moment, postanowił, a po chwili już głośno chrapał.

— Majima…
Nie teraz. Teraz trzymał w ręku bejsbolowy kij i celował w nadlatującą piłkę. Był pewien, że trafi. To będzie piękny homerun. Czuł w dłoniach zimną stal, rozgrzewaną ciepłem jego dłoni. Piłka była coraz bliżej. Trafi.
— Majima.
Zmarszczył brwi. Im bardziej zbliżał się do niego okrągły kształt, tym mocniej był pewien, że to wcale nie jest piłka. Tak, dobrze widział. W jego stronę leciała jego własna głowa, ale nie mógł się teraz powstrzymać. Krzycząc, uderzył we własną czaszkę, natychmiast czując obezwładniający ból.
— Majima!
Ocknął się, wciągając powietrza. Padał na niego czyiś cień. Kiedy uniósł zaspany wzrok, przed sobą zobaczył oszałamiająco jasne, szare oczy i krzyknął krótko, porywając leżącą obok poduszkę, którą przytulił do siebie, jakby miała go przed czymś ochronić.
Never fucking stops,  it never fucking stops right
Shire tylko uniosła brwi.
— Wychodzę — powiadomiła go, dopinając ostatnie guziki koszuli i odwróciła się, a Goro wybierał z mózgu senne myśli, ustawiając go na prawidłową częstotliwość.
— Co? Jak to wychodzisz, po co? Dokąd? — Zerwał się na nogi, obszukując kieszenie. Zwykle zamykał drzwi od wewnątrz, a klucz miał zawsze przy sobie, tak na wszelki wypadek, żeby jego niezrównoważona psychicznie żona nie wybiegła na ulicę, siejąc zamęt wśród ludzi.
— Tego szukasz? — Hashire pomachała mu trzymanym w dwóch palcach pękiem kluczy. Majima szukać, patrząc na nią z niezadowoleniem.
— Powiedzmy, że mam dobry humor, więc nie zapytam, po kiego diabła zamykasz mnie na klucz, świrze.
Imagine we are higher than the sparrows
— Nie zapominaj, że to temu świrowi zawdzięczasz swój dobry humor — zauważył Majima, zakładając ręce na ramiona.
— No, nie schlebiaj sobie — mruknęła Hashire, ale na jej ustach pojawił się rzadko widziany, zdrowy, leniwy uśmiech. — Chociaż w każdej bzdurze tkwi ziarenko prawdy…
— To dlatego obmacywałaś mnie jak spałem? — Majima spojrzał na nią spod powiek, łapiąc się za krocze. — Chcesz więcej tych bzdur?
Hashire prychnęła.
— Wychodzę — powtórzyła, chociaż nie odrywała wzroku od spodni męża. — Może jak wrócę, skorzystam…
— Niegrzeczna dziewczynka! — zakrzyknął Goro; jego oko na moment się rozszerzyło, ale zaraz spoważniał. — Czyli o której wrócisz?
— Przestań.
— A można wiedzieć, dokąd idziesz?
— Do Vincenta, a dokąd.
— Okay, okay! Nie siedź tam za długo!
— Siedź? Ja tam pracuję, do cholery.
Kiedy Hashire wyszła Goro ciężko westchnął. Zwykle nie pozwalał jej opuszczać mieszkania, zwłaszcza samej, ale wydawało się, że tym razem nie ma się o co martwić. Hashire miała dobry dzień, a on zyska więcej wolnego czasu. Musiał zrobić jeszcze tylko jedną rzecz i będzie mógł wrócić do drzemki.
Wykręcił numer i przyłożył telefon do ucha.
— Hakai-chan! Co u ciebie słychać?
— Nie mów do mnie tak, jakbyśmy się przyjaźnili.
— Och, teraz mnie uraziłaś! Łamiesz mi serce, Hakai-chan!
— Ty nie masz serca, Goro.
Casually we're breathing with the pharaohs
— No wiesz co?!
— Ech. Mów, czego chcesz.
— No bo…
— Nie, nie powiem ci, gdzie jest Kiryu, żebyś mógł go prześladować, psychopato.
— Jak zawsze milutka! Skąd ty bierzesz te pokłady miłosierdzia? Chodzisz na jakieś zajęcia wyrównawcze?
— A co, chcesz się zapisać?
— Myślisz, że powinienem?
— Do rzeczy.
— Dobra, dobra. Hashire tam do ciebie idzie.
— Puściłeś ją samą?!
— To nie o nią powinnaś się bać.
— Jesteś beznadziejny, Majima.
— Dziękuję, ty też! <3
— Wzięła dzisiaj leki?
— Nie wiem, ale miała niezły seks, nie powinna sprawiać kłopotów.
— Akurat tej informacji mogłeś mi oszczędzić.
— Taka z ciebie cnotka, Hakai-chan?
—  Nie, po prostu nie chcę sobie wyobrażać ciebie w takiej… Za późno.
— Haha i co? Niezły widok?
— Jeśli twoja paskudna morda będzie mi się śnić po nocach, pozwę cię o odszkodowanie.
— A, właśnie. Pamiętaj, że Hashire nie wie, że już nie prowadzi Vincenta.
— Spokojnie. Wiem, co mam robić.
— Superaśnie! To bawcie się dobrze, dziewczynki!
— Majima.
— No słucham?
— Nie myśl sobie, że robię to dla ciebie.
— Nawet nie…
— To wszystko twoja wina i nienawidzę cię za to, co się stało.
Tragically we fall just like the arrows
Cisza.
— Ale? — Majima wyczuł, że jest jakieś „ale”.
— Ale nie zabiję cię. Tylko dlatego, że ona tego nie rozumie i twój oddzielony od ciała równym cięciem łeb nie poprawiłyby jej stanu zdrowia. Ani samopoczucia, niestety.
Majima milczał.
— Doceniam — odpowiedział po dłużej chwili — ale jeśli myślisz, że łatwo mnie zabić i że ty byłabyś w stanie to zrobić, to jesteś beznadziejna, Hakai-chan!
Brzęczenie telefonu poinformowało ją o tym, że mężczyzna się rozłączył.
You will hear our voices echo

Dzwoneczek przy drzwiach obwieścił pojawienie się w lokalu nowego gościa.
— Już! Momencik! Ała, cholera jasna… — Spod baru wyłoniła się burza ciemnych loków, wśród których krzyczały czerwone kosmyki. — Ach, to ty, Kyo-san… Majima dzwonił, że się pojawisz.
— Och, cóż za troskliwy człowiek!
— Tak, tylko… — Hakai spojrzała w telefon, przewijając spis połączeń. — Dzwonił jakieś dwie godziny temu… Długo ci zajęło dotarcie tutaj.
— A, no, byłam tu i tam…
— Eee, tak? — Hakai nabrała podejrzeń, rzucając długie spojrzenie uśmiechniętej przyjaciółce. — Piłaś?
— A co, nie wolno?
— Nie no, wolno, wolno tylko… — Hakai marszczyła brwi, ale po chwili machnęła ręką. Była przewrażliwiona. W każdej najmniejszej zmianie zachowania Hashire doszukiwała się kolejnego ataku rozszczepienia osobowości. Wystarczyło, że ta przestawała na moment krzyczeć, a ona już była przerażona, że zaraz coś się stanie. Przecież Majima mówił, że jest w dobrym humorze. Może nie był to człowiek, którego sufit był wystarczająco równy, by za każdym razem wierzyć mu na słowo, ale Hakai przekonała się, że mimo wszystko był inteligentnym mężczyzną i z jakiegoś powodu zależało mu, by Hashire Kyoushi nie trafiła ani do psychiatryka, ani do pudła. Kiedyś podsłuchała rozmowę Majimy z Kiryu, z której wynikało, że to kwestia czasu, aż Hashire w końcu kogoś zamorduje. Hakai w to nie wierzyła. Była świadkiem nieprzewidywalnych zachowań przyjaciółki i choć obłęd w jej oczach napawał ją strachem, wierzyła, że ta nieobliczalność ma swoje granice. Że Hashire ma dobre serce i tak naprawdę nie byłaby w stanie nikogo skrzywdzić. To Goro powinien się leczyć, nie ona, to on był psychiczny, to przez niego Hashire zachorowała, on zafundował jej traumę, z której nie wyszła o własnych siłach. Więc Hakai wierzyła. Może dlatego, że Majima nigdy nie zwierzył jej się z tego, co dzieje się u nich w domu.
— To co, to może napijesz się czegoś jeszcze? — zaproponowała Hakai, porzucając wątpliwości i sięgając po czystą szklankę. Zamierzała cieszyć się towarzystwem przyjaciółki, która coraz rzadziej miewała dobre dni. Swego czasu nawet podejrzewała Majimę o to, że więzi żonę w domu, ale kiedy wybrała się do nich w odwiedziny, trafiła akurat na moment, w którym Hashire wydawało się, że w jej żyłach płynie wrzątek i na jej oczach Majima wyrywał żonie nóż, którym próbowała je sobie rozpruć.
— No pewnie! — Hashire zajęła miejsce na wysokim barowym krześle.
— Powinnaś spróbować tej nowej whisky, co nam przywieźli. Klienci bardzo ją sobie chwalą. Golden Loch. Czarna.
— Och, świetnie! — Hashire podparła policzek na dłoni i przyglądała się, jak Hakai napełnia dla niej literatkę. — Kiedy ją dostarczyli?
— Jakiś mie… Wczoraj. — Z uśmiechem podsunęła przyjaciółce szklankę, a ta uniosła ją do ust, powąchała, umoczyła w niej usta i okropnie się skrzywiła.
— Paskudna!
— Czyli dobra? — zaśmiała się Hakai. Zwykle Hashire nazywała paskudnym każdy alkohol, który był mocniejszy niż piwo, co nie przeszkadzało jej po cichu się nim delektować. Jednak tym razem jej skrzywiona mina utrzymywała się dłużej, niż zwykle, a gdy odsunęła od siebie szklankę, Hakai przestała się uśmiechać.
— Nie, wiesz co, jak chyba nie lubię whisky…
— Od kiedy?!
— Zamiast tego pomyślałam, że może wprowadziłybyśmy tu jakąś gastronomię? W końcu ile można pić — zaśmiała się Hashire.
— Gastro... Ale że co? — Hakai ściągnęła brwi. — Kuchnię chcesz tu otworzyć? Jaką?
— Myślałam o czymś oryginalnym, o czymś z… — Haskire schyliła się po reklamówkę, z którą przyszła i wyciągnęła z niej przeciekający woreczek z ciężką zawartością czegoś bordowego. Upuściła go na ladę, rozległo się nieprzyjemne mlaśnięcie. Rozwiązała go, wydobyła małą, niezbyt foremną, oślizgłą rzecz i pokazała Hakai.
— Ugh… Czy to… Podroby?
— Serca. — Hashire na oczach przyjaciółki wsunęła jedno z nich do ust i rozgryzła ze smakiem. — Poczęstuj się, pyszne!
WE ARE THE HEARTS
A jednak.
Coś zakuło Hakai w sercu. Nie był to strach, raczej smutek. Nawet nie poczuła się specjalnie zniesmaczona tym widokiem. Zawiedziona, owszem.
— N-nie… Dziękuję? — Patrzenie jak Hashire sięga po następne serce i konsumuje je, surowe, sprawiło, że jej wątpliwości całkowicie się rozwiały. Jeśli jeszcze chwilę temu miała jakieś obiekcje, czy z Hashire wszystko w porządku, teraz już wiedziała, że nie. Akurat ukradkiem wybierała numer na telefonie, gdy dzwoneczek u drzwi poinformował o kolejnym przybyszu.
— Dzień dobry! — przywitał się elegancki mężczyzna w długim szarym płaszczu. —Ja w sprawie ogłoszenia.
— Ogłoszenia? — Hashire obróciła się na krześle i przekrzywiła głowę, przyglądając się nowo przybyłemu gościu i oblizała palce. — Jakiego ogłoszenia?
— A-Aha, to ja się tym zajmę, Hashire, pozwolisz? — Hakai pośpiesznie wycierała dłonie w barową szmatkę i wychodziła zza kontuaru.
— Dałaś jakieś ogłoszenie, Hakai? — pozbawiony wyrazu głos Hashire zaniepokoił Hakai jeszcze mocniej.
— Tak, ogłoszenie w sprawie lokalu — odpowiedział mężczyzna, sięgając do kieszeni po wycięty równo skrawek z gazety. — Jestem zainteresowany jego przejęciem.
— Przejęciem? — Hashire wyprostowała się na krześle, a Hakai zatrzymała się w pół drogi, obserwując uważnie kupca i przyjaciółkę.
— Konkretnie – odsprzedażą. — Mężczyzna poprawił zjeżdżające na czubek nosa okulary.
— Aaa, odsprzedażą… — Hashire zerknęła na Hakai, która widząc jej rozszerzone nienaturalnie oczy, zrezygnowała z wysyłania smsów. Nie kryjąc się dłużej, wybrała numer do Majimy i przystawiła telefon do ucha.
— Czyli ogłoszenie jest aktualne? — dopytywał coraz bardziej skonsternowany mężczyzna.
— Chwileczkę… — Hashire wychyliła się na krześle, sięgając po coś za bar. Hakai zbladła, kiedy przypomniała sobie, co robiła przed przyjściem Hashire, ale było za późno, gdy dziewczyna zeskoczyła z krzesła i przyparła mężczyznę do ściany, wbijając mu w brzuch nóż, którym wcześniej Hakai kroiła cytryny do drinków.
— Nie, nie jest aktualne. — Dziki obłęd tańczył w szarych oczach, gdy Hashire podnosiła wzrok, patrząc mężczyźnie prosto w twarz i wyszarpując nóż z jego brzucha, by w towarzystwie krzyku Hakai wbić go w jego klatkę piersiową. — Nie jesteśmy na sprzedaż.
We will never be bought and sold


— Majima, kurwa, ja pierdolę! — krzyczała do telefonu Hakai. — Mówiłeś, że wszystko z nią dobrze!
— Pomyliłem się.
— Pomyliłeś?! Kurwa, pomyliłeś się?! Człowieku, czy ty wiesz, co tu się dzieje?!
— Nie wiem, przecież mnie tam nie ma! — warczał mężczyzna. W telefonie dało się słyszeć pisk opon, gdy samochód gwałtownie skręcał i głośny dźwięk klaksonu. — Więc może streścisz mi, jak wygląda sytuacja?!
 Chciałabym! Hashire wyrzuciła mnie z baru i zamknęła drzwi. Jezus Maria, bredziła coś o tym, że zrobi sobie grilla... Majima… Ona chyba zabiła tego faceta… — Nie mogła się opanować, z jej oczu ciekły niekontrolowane, pojedyncze łzy.
— Ilu było świadków? — konkretny, opanowany ton mężczyzny trochę ją przerażał, ale jeśli się tu pojawi i opanuje sytuację, będzie mu za to wdzięczna do końca życia.
— Nie mieliśmy żadnych gości, gdy to się stało…
— Chociaż tyle.
— Kiedy tu, do cholery, będziecie?!
(Listen, listen Through, through Come, come, come)
— Przecież robię, co mogę!
— Chryste, nie mogłam… Nie zdążyłam nic zrobić.
— Przestań się nad sobą użalać i sprawdź, co się dzieje.
Hakai odsunęła telefon od ust i zawołała Hashire, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. Za to coś zauważyła.
— M-Majima… Majima spod drzwi knajpy sączy się dym!
WE ARE THE HEARTS
— ­Kurwa mać. — Tym razem Goro oddalił telefon, ale Hakai i tak słyszała, jak każe Kazumie dodać gazu. Chyba nawet próbował zrobić to sam, bo Kiryu kazał mu się odwalić. Kilka razy, aż w końcu rozległ się niemiły trzask, jakby ktoś kogoś rąbnął łokciem między oczy, a kiedy Goro znów się odezwał, mówił przez nos.
Forever singing woo-hoo (Woo-hoo), woo-hoo
— Zaraz tam będziemy. Nie rozłączaj się.
Ale Hakai nie mogła dłużej czekać. Zza witryną baru już czaił się pomarańczowy cień ognia. Schowała telefon i rozejrzała się dookoła w desperackim poszukiwaniu czegokolwiek, czym mogłaby rzucić w szybę, ale jak na złość nikt nie zostawiał żadnych rupieci w tej części Tokio. Gapiący się ludzie, którzy zebrali się wkoło, też nie byli skorzy do pomocy. W końcu dostrzegła obluzowaną kostkę brukową i kalecząc palce, wydobyła ją z chodnika, by następnie rzucić w drzwi baru. Kiedy się udało, wsunęła rękę w powstałą dziurę, nie dbając o to, że szkło, na które napiera ramieniem, rozcina ją niemal do kości.
WE ARE THE HEARTS
And the future runs through our bones
Udało jej się. Szarpnięciem otworzyła drzwi i w jej twarz uderzyły kłęby dymu. Natychmiast zaniosła się kaszlem, ale i tak zamierzała wkroczyć do środka. W ostatniej chwili powstrzymał ją silny uścisk na ramieniu. Uniosła wzrok i zobaczyła zatroskaną, poważną twarz Kazumy. Za jego plecami Majima wbiegał do baru, kopniakiem wyważając zamykające się drzwi.
— Kiryu… Kiryu! — Hakai zostawiała czarne smugi spływającego makijażu na białej marynarce yakuzy, który natychmiast przygarnął ją do siebie ramieniem i odciągnął od pożeranego pożarem budynku. Oboje stali przed nim, obserwując uważnie drzwi. Hakai zaciskała obie dłonie na przedramieniu mężczyzny, który wciąż przytrzymywał ją przy sobie. — A co, jeśli ona też…
Z kłębów dymu wypadł Majima. Dosłownie, ciągnąc za rękę zanoszącą się kaszlem kobietę. Oboje upadli na chodnik, a stojący w półkręgu tłumek gapiów wydał z siebie okrzyk zdumienia. Pojedyncze osoby zaczęły bić brawo.
Hakai również krzyknęła z ulgą, rzucając się ku przyjaciółce, która wciąż nie mogła nabrać tchu. Majima przyciskał ją do półnagiej piersi, na którą narzuconą miał tylko marynarkę i gładził po włosach, a ona wczepiała palce w jego ramiona, oddychając spazmatycznie.
— Mądra dziewczynka… — szeptał do jej ucha, gdy w oddali słychać było odgłos syren. — Wszystko będzie dobrze, spokojnie…
Hashire nabierała coraz głębszych oddechów. Majima ją puścił, Hakai pomogła jej wstać. Jeszcze chwilę kasłała w zaciśniętą pięść, zgięta w pół, aż w końcu się wyprostowała, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Wpatrywała się w swój lokal, a ogień odbijał się w jej oczach.
We're dancing through the smoke
And we don't mind the flames
— Goro… — wyszeptała cicho, a on objął ją ramieniem.
Spod którego prędko się wyrwała, stając naprzeciw niego i uderzając go w twarz z otwartej dłoni.
— Ty skurwysynu! — wrzeszczała, okładając pięściami zaskoczonego mężczyznę, który nawet się nie bronił. — PUŚCIŁEŚ Z DYMEM MOJEGO VINCENTA?!
Kiryu złapał ją za ręce, odciągając od Majimy. Jego szeroko otwarte w zaskoczeniu oko znów się zwęziło. Na jego twarzy pojawił się smutny półuśmiech. Kiedy nadjechała policja, rozłożył ramiona w powitalnym geście, odwracając się do nich i rozciągając usta w uśmiechu.
— Przyłapany na dosłownie gorącym uczynku! Kyahahaha! — Wciąż się śmiał, kiedy komisarz Date popchnął go na policyjny radiowóz i skuwał za plecami jego ręce. Zanim wepchnęli go na tylne siedzenie, Hakai wymieniła z nim spojrzenie. Z jego twarzy wyczytała więcej niż dotychczas. I zrozumiała. Zrozumiała, dlaczego Majima chronił Hashire. Dlaczego zamierzał dać się za nią zamknąć.
Skinęła mu głową, zaciskając usta i wybaczając mu to, co przez niego się stało. Teraz ona się nią zajmie. Tak długo, jak będzie trzeba.
— Dziękuję, Kiryu. — Komisarz uścisnął dłoń zaskoczonemu Kazumie. — Wiedziałem, że mi pomożesz.
Wszystkie pary oczu zwróciły się na Kazumę, który pośpiesznie wyrwał rękę z uścisku komisarza.
— N-Nie, ja nie mam z tym nic…
— Jak zwykle skromny… — Date poklepał go po plecach, kręcąc głową i uśmiechając się. — Nie zapomnę ci tego. — Wsiadł do radiowozu, z którego żegnał ich wbity w Kazumę, rozwścieczony wzrok Majimy.
— Kiryu… Czy ty… — Hakai objęła ramieniem zdezorientowaną Hashire, która znów zdawała się tracić zmysły. — Wsypałeś Majimę? Przecież to nie on…
— J-Ja… Nie, to nie tak.
— Co? Jak mogłeś, Kiryu? — Szare oczy patrzyły na niego ze smutkiem i zawodem. — Przecież wiesz, że kocham tego pojeba. — Hashire wymknęła się z ramion Hakai i usiadła na krawężniku, wpatrując w płomienie. — Jak mogłeś… — powtarzała, a jej mamrotanie zagłuszało zawodzenie syren i trzask płomieni.
Vincent przechodził do historii. Na ich oczach odpadła częściowo spalona tabliczka z nazwą knajpy i upadła u ich stóp, wciąż skwiercząc i smętnie się tląc.
Now we've become the ghosts
That you know by name
— Jak mogłeś… Jak mogłeś… — Hashire kołysała się do przodu i tyłu, już nie widziała płomieni. — Jak mogłeś… Jak. Jak mogłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz