czwartek, 31 stycznia 2019

Yakuza: Out of my bed ~ Wilczy







Właśnie ucinał sobie zasłużoną drzemkę, kiedy obudził go przyjemny zapach smażonych takoyaki. Powęszył w powietrzu, a kiedy ustalił, że to mu się nie śni, otworzył leniwie jedno oko.
— Yo, Majima-san.
— No proszę, mój lubiony smok — mruknął Goro, przeciągając się i zerkając na Kazumę, po czym poczęstował się leżącą na stoliku przekąską. — Smak! — poprawił się, rozkoszując smażonym w tempurze rarytasem. — Co cię sprowadza, Kiryu? — zapytał, przełykając. — Zwykle to ja znajduję ciebie.
— Hmpf. Muszę cię o coś prosić, Majima.
— Zamieniam się w słuch.
— Odpuść dziewczynie z Vincenta.
Ręka Majimy razem ze smakołykiem zawisła w powietrzu w połowie drogi do jego ust. Przez chwilę się nie odzywał, jakby zamierzał wyczytać z twarzy Kazumy, jakie ma intencje.
— Czemu próbujesz wpierdalać mi się interesy?
— Nie. Nie próbuję…
— To dlaczego przychodzisz do mnie, mówiąc mi, co mam robić?! — Majima rzucił wciąż ciepłym takoyaki w twarz Kazumie. Panierowana potrawa trafiła w policzek i spadła na podłogę ze smętnym plaskiem.
— Uwziąłeś się na przyjaciółkę mojej dobrej znajomej. — Kiryu otarł twarz z tłuszczu i panierki wierzchem dłoni. — Nie chcę, żeby była w coś zamieszana.
— Nie zamierzam…
— Zamierzasz prowadzić jakieś swoje ciemne interesy w Vincencie. A ona często tam przebywa. To znaczy, że ją narazisz.
— Ty… — Goro podniósł się gwałtownie, odtrącając kopnięciem stojący mu na drodze stolik. — Sugerujesz, że ja… Że rodzina Majima nie jest w stanie ochronić swoich ludzi?! – Nachylał się nad Kazumą, zaciskając pięści.
— Mówię tylko, że cywile, zamieszani w sprawy yakuzy, często źle kończą. — Kiryu patrzył mu odważnie w oczy. Nawet nie drgnął, opierając się wygodnie w fotelu.
— Cywile… Cywile, tch — prychał wściekle Majima. — Już niedługo — rzucił i wyminął Kazumę, żeby opuścić swoje biuro.



Jeśli myślała, że tamten dzień, który spędzili wspólnie, grając w bilard, a w końcu odpierając napaść, coś zmienił, że będzie inaczej… Miała po części rację. Coś się zmieniło. Niestety, nie na lepsze. Po prostu strach ewoluował. To już nie była mania prześladowcza, teraz bała się rzeczy irracjonalnych. Wariowała, była już pewna.
Od samego rana widziała wszędzie blade twarze. Zbyt blade. O podkrążonych, zaczerwienionych oczach. Na kolejnej mijanej przecznicy zobaczyła Majimę. Nie zdziwiło ją to zupełnie. Ale im dłużej mu się przyglądała, tym mocniej obejmowało ją silne uczucie, że coś jest nie tak. Mężczyzna przyjął dziwną, nienaturalną pozę i niemal się nie ruszał, od czasu do czasu jedynie leniwie się przechadzając z miejsca w miejsce,  trzymając przed sobą zgięte w łokciach ręce i kolebiąc się z boku na bok, jakby szwankował mu zmysł równowagi.
Tak się w niego zapatrzyła, zastanawiając się, co jest nie tak, że wpadła na jakiegoś pijaka. Przynajmniej tak myślała. Nieskoordynowane,  sztywne ruchy, niezdrowy wygląd i… odpadający z czoła płat skóry?
Uciekła do Vincenta, nie próbując medytować nad tym, co właśnie zobaczyła. Może się nie wyspała. Albo koleś przyładował po pijaku z baniaka w kant stołu. Nie obchodziło ją to, byle się otrząsnąć z tego widoku.
Co łatwe nie było, bo cały dzień przed oknami knajpy przechadzali się dziwnie powłóczący kończynami ludzie, wpatrujący się spod półopadniętych powiek w witrynę lokalu. Próbowała ich ignorować i szło jej nieźle, póki było jasno. Kiedy zapadł zmierzch, a oni zatrzymywali się pod oknami jej baru, gęsia skórka pojawiała się na jej ciele. Po dwudziestej drugiej  postanowiła zamykać, ale bała się wyjść na zewnątrz. Pogasiła światła i zamknęła główne drzwi, zasłaniając tylko wewnętrzne żaluzje i wymknęła się tyłem.
Całą drogę oglądała się za siebie i kiedy już myślała, że uciekła przed zagrożeniem, zatrzymała się raptownie, wchodząc pomiędzy dwa wysokie budynki, by dostać się na wąski dziedziniec przed wieżowcem, w którym mieszała i przed którego klatką stała teraz jedna z tych kreatur, jakie prześladowały ją cały dzień. Tylko że ta miała na sobie marynarkę we wzór imitujący skórę węża i do tego brakowało jej kluczowych części ciała w okolicy twarzy.
— Nie wierzę… — Wreszcie dopasowała do siebie wszystkie elementy. Przez chwilę jedynie przyglądała się temu, jak Majima – zamiast podpierać budynek, palić papierosa i czekać, żeby ją nastraszyć, stoi w nienaturalnej pozycji i najwyraźniej czeka na to, aż ona da się nabrać. — Zombie? Próbuje mnie wrobić w Noc Żywych Trupów?
Hashire nie wierzyła w nadprzyrodzone rzeczy. Bała się ich, owszem, ale w nie nie wierzyła. Zwłaszcza w dzień i gdy się wkurzyła. Albo kiedy zrozumiała irracjonalność sytuacji.
— To się nigdy nie skończy, prawda? — zapytała, wyjmując z kieszeni Majimy paczkę papierosów i wsuwając jeden w usta. Zombie nie odpowiedziało, mierząc ją przekrwionym spojrzeniem. Hashire westchnęła i znalazła w marynarce jeszcze zapalniczkę. Zapaliła sobie, czekając na to, aż Majima się znudzi, ale on potrafił być szalenie cierpliwy, jeśli tylko chciał. Przydeptała niedopałek obcasem i znów westchnęła, posyłając mu zmęczone spojrzenie. — Wejdź — zaproponowała, kręcąc głową. Otworzyła drzwi na klatkę, przytrzymując je i zapraszając yakuzę do środka. Przez chwilę myślała, że będzie się tak gibał, nie wychodząc z roli, ale nagle jego spojrzenie nabrało ostrości, a na umalowanej na biało twarzy pojawił półuśmiech.
— Kręcą cię umarlaki, Shire-chan?
Hashire puściła drzwi, ale mężczyzna zdążył wsunąć but między nie a próg, po czym ruszył za nią i razem z nią wpakował się do windy. Hashire wcisnęła przycisk na ostatnie piętro i założyła ręce na piersi, nie odzywając się. Czuła, że Majima na nią patrzy i się uśmiecha, pewno wyobrażając sobie, że zaprosiła go, Bóg wie w jakim celu, ale nie dbała o to. Chociaż może powinna, skoro już ustaliła, że Majima to niebezpieczny człowiek, a zapraszanie wilka w progi własnego mieszania mądre nie jest. Jednak podświadomie i zupełnie irracjonalnie czuła, że przy nim nic jej nie grozi. Przynajmniej dopóki go nie rozzłości czy nie okaże braku szacunku. Dlatego postanowiła, że wreszcie wyjaśni sobie z nim, o co się rozchodzi, jakoś przekona, żeby się odwalił i odzyska swoje życie.
Żeby przerwać męczącą ciszę, chciała zapytać go, skąd w ogóle wiedział, że zawsze tędy wracała do domu, ale w porę ugryzła się w język, uświadamiając sobie, że to pytanie, skierowane do kogoś, kto wciąż miał ją na oku, byłoby głupie. Zacisnęła więc wargi i milczała, dopóki winda nie zawiozła ich na ostatnie piętro, skąd schodami przedostali się wo wyjścia na dach.
Dachy Tokio stanowiły odrębny szlak komunikacyjny, tak samo zresztą – tego nie wiedziała na pewno, tylko słyszała – kanalizacje. Połączone ze sobą pomostkami czy nawet kładkami budynki, skomplikowany system wiodących na niższe kondygnacje schodów, rozgałęzienia, barierki, oddzielające od neonowego, nocnego widoku na miasto i przede wszystkim: rzadko spotykani ludzie – to wszystko sprawiało, że Hashire częściej wybierała dachy niż ulice miasta, jeśli musiała się przemieścić w miejsce, gdzie mogła po nich dotrzeć. Niestety Vincent znajdował się w innej dzielnicy i mogła wykorzystać górną drogę komunikacji jedynie po to, by przejść przez długość swojego bloku i dostać się do własnego mieszkania od drugiej strony, przez schody przeciwpożarowe. Wolała to rozwiązanie, jako że w zaułku, przez który musiałaby przejść, zwykle czaiły się jakieś typy spod ciemnej gwiazdy i gangsterzy.
Nie żeby właśnie szła u boku kogoś takiego.
Tym razem jednak zagrożenie czekało także tutaj. Kiedy byli już na schodach i wystarczyło przejść jedynie piętro niżej, mijając porzucone biuro, w którym niegdyś użyczano chwilowych pożyczek, tuż pod jego drzwiami natknęli się na bandę podejrzanych typów. Już z daleka słysząc dźwięk rozbijanych butelek i podniesione głosy, Hashire zwolniła kroku i zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie zatrzymać Majimy i nie zawrócić. Wykazując oznaki zniecierpliwienia, przypadkiem musnęła jego rękę, a on złapał jej dłoń w mocny, agresywny uścisk i parł naprzód pewnym krokiem. Zatrzymał się przed facetami, którzy blokowali im drogę, najwyraźniej świetnie bawiąc się we własnym towarzystwie i nie przejmując się tym, że ktoś próbuje ich minąć.
— Sorry. — Majima szturchnął barkiem jednego z nich, chcąc przejść, ciągnąc za sobą Hashire.
— Hej, koleś! Gdzie się pchasz z tą paniusią?! — oburzył się facet, a jego ziomale lojalnie mu wtórowali.
— To twoja lala? — zaczepił ich kolejny; kciukiem gładząc trzonek trzymanego za pasem noża. — Jakaś taka nie tutejsza — zaśmiał się, zwracając uwagę na niepospolitą urodę Hashire. — Podzieliłbyś się z braćmi… — Wyciągnął rękę, ale zanim zacisnął dłoń na nadgarstku Hashire, Majima przyciągnął ją do siebie, rzucając znad jej głowy długie, złe, ostrzegawcze spojrzenie mężczyźnie, który ich prowokował. Hashire była pewna, że źle się to skończy; wtulona w pachnącą deszczem i męskimi perfumami marynarkę, zaciskała oczy, ale ku jej zdziwieniu, Majima się opanował. Odwrócił się i pociągnął ją za sobą.
— Nie odchodź, jak do ciebie mówię, psie!
I tym razem yakuza nie zareagował i kiedy Hashire już myślała, że jednak uda im się bezpiecznie przejść i że do rozlewu krwi nie dojdzie, jeden z mężczyzn złapał ją za ramię.
— Ej ty — usłyszała i mimowolnie się odwróciła. — Jesteś z Vincenta, prawda? — W brązowych oczach młodego mężczyzny zobaczyła złość. — To za mojego brata! — Zamierzył się na nią trzymaną w dłoni rozbitą butelką. Zaskoczona, zdążyła jedynie szerzej otworzyć oczy i gdyby Majima w porę jej nie szarpnął, połowa jej twarzy skończyłaby zmasakrowana. Dosięgła jej jedynie krawędź szkła, rozcinając policzek, nawet niezbyt głęboko. Jednak Goro, którego palce w skórzanych rękawiczkach złapały delikatnie za jej podbródek i zwróciły jej buzię tak, by mógł się przyjrzeć ranie, uznał, że na tyle dotkliwie, by nie zostawić tego bez odpowiedzi.
— Zaczekaj — polecił, odsuwając Hashire za swoje plecy, a kiedy próbowała zaprotestować, spojrzał na nią w taki sposób, że natychmiast się zamknęła. Jeszcze nie widziała go tak poważnego.
To, co wydarzyło się potem, działo się tak szybko, że ledwie zarejestrowała szczegóły. Majima złapał najbliżej stojącego z mężczyzn za przód bluzy i wyrzucił go za barierki. Hashire wciągnęła głośno powietrze, wychylając się, żeby zobaczyć, jak facet szybuje w dół i zamknęła oczy niczym na horrorze, zanim rozbił się na ziemi. Kiedy skoncentrowała się znów na tym, co dzieje się obok niej, zobaczyła jak yakuza poddusza następnego z rywali, który w chwilę potem osuwa się u jego stóp, a na szczęce tego, który to obserwował, zaraz potem rozbiła się pięść w skórzanej rękawiczce. Zanim zdążył się podnieść, Majima wykończył go kolanem, zapakowując je w jego klatkę piersiową w widowiskowy sposób – z wyskoku i półpiruetu, a przy okazji  wyduszając z niego całe powietrze i zapewne łamiąc parę żeber. Kiedy skończył, stanął nad przeciwnikami, wciąż zaciskając pięści, a kiedy się upewnił, że żaden z nich nie jest w stanie się podnieść, skierował spojrzenie na Hashire. Jeszcze przez chwilę mogła zobaczyć w jego oku esencję sprecyzowanego obłędu, z którym walczył chwilę wcześniej, ale zaraz potem Goro uśmiechnął się pogodnie, jakby właśnie wydarzyła się jedna z tych miłych rzeczy, które poprawiają nam w ciągu dnia humor i wyciągnął do Hashire rękę. A ona ją złapała, mocno, nie wiedząc, czy częściowo jest w szoku, ani co się dzieje i skąd Majima wie, pod które drzwi iść.
Uprzejmie zaczekał, aż Hashire zorientuje się, że powinna je otworzyć, chociaż mógłby to zrobić sam, bo nie tak dawno rąbnął jej komplet kluczy, ale podejrzewał, że kobieta nie jest w takim amoku, żeby nie zarejestrować tego faktu.
— A, no tak — oprzytomniała w końcu Hashire. — Musisz… Możesz? Sięgnąć przez uchylone okno i otworzyć to drugie… Tak, dzięki. — Kiedy Majima spełnił jej prośbę, wspięła się na parapet, wskakując do mieszkania. — Zaraz ci otworzę, zaczekaj. — Zamknęła okno, a Majima poczekał, chociaż część niego wątpiła, że Hashire wpuści go do mieszkania. A jednak zamek w drzwiach zgrzytnął i otworzyły się.
— Zapodziałam gdzieś swoje klucze i kiedy Hakai nie ma, muszę sobie jakoś radzić — wyjaśniła, a mężczyzna ściągnął brwi, czując się trochę winny. — To… Ten… Jaką kawę lubisz?  — zapytała, udając się do kuchni.
— Czarną, jak moje serce.  — usłyszała odpowiedź, która chyba miała rozładować napięcie i częściowo się to udało. Wyjrzała z kuchni, zerkając do salonu, gdzie Majima rozsiadł się w swoim wciąż absurdalnym outficie.
— Wiesz, że zombie nie mają serc? — upewniła się, unosząc brwi w ironicznym grymasie.
 — Ach, racja — stropił się Goro. — No to…
— Wiesz co? — Hashire przestała się krzątać po kuchni i wyszła z niej pewnym krokiem, kierując się do barku w salonie. — Pieprzyć kawę. Po tym, co się stało, muszę się napić czegoś mocniejszego.
Postawiła na stole wódkę i dwa kieliszki, do których ją polała i wznosząc jeden z nich w górę, wlała sobie jego zawartość do gardła, krzywiąc się. Majima poszedł w jej ślady, ale nie dał po sobie poznać, że napił się czegoś, co wykręca twarz.
— Masz w domu apteczkę? — zapytał, splatając ze sobą dłonie i opierając łokcie na udach.
— Nie, raczej nie. — Hashire uzupełniła kieliszki. — Może jakieś plastry i spirytus salicylowy.
— Możesz przynieść?
— Nie zawracaj sobie tym głowy. — Wypiła następny kieliszek.
— Proszę — nie odpuszczał Majima, a pod wpływem jego nieustępliwego spojrzenia, Hashire się ugięła i wstała, by wyjść do łazienki. Wróciła z naklejonym na policzek plastrem.
— Może być?
Goro spojrzał z politowaniem na nią i krzywo naklejony opatrunek, przez który już przesączała się krew. Westchnął, napił się wódki i wstał, wymijając kobietę w drzwiach. Wrócił, gdy sam sobie znalazł, czego chciał i przy okazji zmył z twarzy charakteryzację. Kazał Hashire usiąść, a gdy ta z ociąganiem spełniała jego prośbę, usiadł obok i wyciągnął w jej stronę nasączony spirytusem wacik.
— Będzie piekło — ostrzegł z wahaniem, a gdy Hashire wzruszyła ramionami, zdezynfekował rozcięcie na jej policzku, starając się to zrobić delikatnie. Na koniec wybrał plaster odpowiedniej długości i przykleił go tak, by opatrzył całą ranę. — Już — oświadczył z dumą i uśmiechem, poklepując ją lekko po policzku. Nagle spoważniał i długą chwilę nie zabierał ręki, dotykając jej twarzy i patrząc na nią z bliska. Hashire poczuła jak jej serce mocniej bije.
— Jestem! Czemu przed naszym mieszkaniem leżą… Ożeż ty… TY!
Drzwi trzasnęły i zza ściany wyszła Hakai, a widząc Majimę, zaczęła wzywać pomocy.
— Wyluzuj! — Hashire pojawiła się w jej polu widzenia. — Ja go zaprosiłam.
— Zapro… CO?! — Hakai wytrzeszczała oczy, patrząc na przyjaciółkę z niedowierzaniem. — Po co?! — zdołała wreszcie wykrztusić, ale nie czekała na odpowiedź. — Najpierw Vincent, teraz to… Czy ty próbujesz ze sobą skończyć, Kyo-san?!
Hashire westchnęła, dociskając okulary do nasady nosa. Podeszła do barku i wyciągnęła trzeci kieliszek. Wszystkie uzupełniła i jeden z nich podała Hakai.
— Masz i się uspokój.
Hakai spojrzała na nią krzywo, ale zabrała kieliszek i przechyliła go. Hashire zrobiła to samo. Tylko Majima nie zmienił pozycji, opierając rękę na wezgłowiu kanapy, siedząc z szeroko rozstawionymi nogami, obserwował je spode łba. Hakai nie podobało się to spojrzenie.
— Mogę cię na słówko? — Złapała Hashire za rękę i wyciągnęła do kuchni, a tam stanęła przed nią, zakładając ręce na ramiona i czekając na wyjaśnienia.
— Posłuchaj, po prostu mamy ze sobą do pogadania i tyle. — Hashire wzruszyła ramionami, ale pod nieustępliwym spojrzeniem przyjaciółki, nie przestawała się tłumaczyć. — Chcę to jakoś zakończyć. Mam dosyć tych prześladowań. Dowiem się o co chodzi i…
— I co? Zgodzisz się? — Hakai nie przekonywały wyjaśnienia przyjaciółki. — Co jest z tobą nie tak, Hashire?
Hashire spoważniała. Hakai rzadko zwracała się do niej po imieniu.
— Pozwól mi to załatwić po swojemu. — Położyła rękę na jej ramieniu. — Jestem duża. Dam sobie radę.
— W twoim salonie jest cholerny yakuza!
— Nie ma takiego psa, którego nie można oswoić.
— Ale niektóre gryzą!
Hashire zaśmiała się, poklepała przyjaciółkę po ramieniu i już miała wyjść, kiedy Hakai ją przytrzymała, łapiąc za rękaw.
— Chyba nie zostanie tu na noc?
Hashire wywróciła oczami. Zamiast odpowiadać na to absurdalne pytanie, postanowiła trochę ją uspokoić.
— Widziałaś tych gości na zewnątrz?
Hakai pokiwała twierdząco głową.
— Zaczepiali mnie.
— Stąd to...  Wskazała na policzek.  I… I… — Hakai powoli przetwarzała tę informację. — Majima ich tak urządził? — Teraz Hashire przytaknęła. — Chcesz mi powiedzieć, że cię obronił?
— Tak jakby.
— To wcale nie znaczy, że to dobry facet! — Hakai uparcie sprowadzała ją na ziemię. — Nie zapominaj, że to Majima.
Po tej pogadance, Hashire wróciła do pokoju. Po wymianie spojrzeń z mężczyzną, zrozumiała, że wszystko słyszał. I zobaczyła, że opróżnił swój kieliszek, więc najpierw zadbała o to. Kiedy wódka po raz kolejny rozgrzała jej gardło, poczuła, że wreszcie schodzi z niej stres.
Zerknęła na Majimę i zażądała, by powiedział jej, czego chce.
Majima ściągnął brwi i spojrzał w stronę kuchni. Wstał, zamknął drzwi do pokoju i dopiero, gdy z powrotem sobie usiadł, oznajmił:
— Chcę, żebyś prowadziła dla mnie w Vincencie sprzedaż broni palnej i białej.
Hashire długą chwilę nic nie odpowiadała. Zgarbiła się, oparła łokcie na udach, splotła dłonie i patrzyła w podłogę. Długie włosy zasłaniały jej twarz. Kiedy w końcu ją uniosła, minę miała nieodgadnioną.
— Chcesz mi urządzić na zapleczu arsenał? — zapytała; głos miała spokojny. Może to wypity alkohol, może to, co miało miejsce przed jej domem, sprawiło, że nie patrzyła już Majimę wyłącznie jak na wariata, który pragnie jej krzywdy.
— Nie od razu. — Goro wyszczerzył zęby. — Na początek będzie to parę sztuk broni i tylko sprawdzeni, stali klienci. Coś, z czym na pewno sobie poradzisz — przekonywał.
— Skąd ta pewność? — Hashire uniosła brwi. Zerknęła na drzwi, pod którymi przesunął się cień i zniżyła ton głosu: — Jestem barmanką, nie gangsterem.
Majima uśmiechnął się tajemniczo.
— Prowadzisz własny biznes i dajesz sobie radę z szumowinami. Potrzebuję kogoś zaradnego w tej części miasta.
Hashire zacisnęła usta. Majima nie musiał dopowiadać, że przez ten cały czas, gdy przesiadywał w Vincencie, bacznie jej się przyglądał. Nie były to, jak zakładała, rekreacyjne wizyty.
— Wiesz, że nie mogę się zgodzić. To za duże ryzyko — wyszeptała.
— Spokojnie, dbam o swoich ludzi — uspokajał ją. — Rodzina Majima zapewni ci bezpieczeństwo. Dostaniesz ochraniarza… powiedzmy jako premię… i bezpośredni kontakt do mnie. — Puścił jej oczko, czego  nie zauważyła, zbyt przejęta nawałem informacji, który na nią spadał.
— Premię? — powtórzyła. — Jaką premię?
— Och, zdaję się, że od tego powinienem był zacząć cię przekonywać. — Yakuza założył nogę na nogę, opierając prawą kostkę na lewym kolanie. — Nie proszę cię przecież, żebyś robiła coś dla mnie za darmo. Od każdej sprzedanej sztuki dzielę się dwudziestoma procentami zysku.
Kobieta milczała, Majima uniósł pytająco brwi.
— Chyba nie zaprzeczysz, że to z czasem mogłoby rozwiązać twoje finansowe problemy? — kusił. Tym razem on sięgnął po butelkę i nalał wódki do kieliszków. Następnie złapał w palce swój i przepił do Hashire. — Za interesy?
Hashire wypiła. Wypiła też dwie następne kolejki, cały czas się namyślając, bo choć propozycja była absurdalna, yakuza słusznie zauważył, że napływ gotówki dużo by ułatwił.
— Nie — zadecydowała wreszcie, odstawiając z hukiem kieliszek na stół. — Nie mogę się zgodzić.
Majima zmarszczył groźnie brwi i obnażył zęby, a Hashire prychnęła, rozumiejąc, że przydomek Wściekłego Psa świetnie do niego pasuje.
— Zmienisz zdanie. — Majima nie dał zbić się z tropu. Wstał i poprawił marynarkę, pociągając za jej poły.
— Czyli kontynuujemy tę dziecinadę? — zamarudziła Hashire; ona również podniosła się z miejsca i ruszyła do drzwi, żeby odprowadzić yakuzę.
— Ja zawsze dostaję, czego chcę — oznajmił mężczyzna, zatrzymując się przed nią i kładąc dłoń na spoczywającej na klamce dłoni kobiety. Hashire poczuła znajome ukłucie niepokoju, ale tym razem nie była pewna, czy nie pomyliła lęku z ekscytacją. Bliskość tego niebezpiecznego mężczyzny, który jednak ocalił jej skórę, napełniała ją czymś, co tylko wypity alkohol pozwolił jej nazwać po imieniu:
— Wiesz, nawet cię nie lubię, ale z czystej ciekawości poszłabym z tobą do łóżka.
Ciemne oko Majimy, do tej pory gniewne i zmrużone, wypełniło skrajne zdumienie.
— Co?
— Co? — powtórzyła Hashire, mrugając powiekami, sama zaskoczona tym, co wyznała.
— Powiedziałaś — usłyszeli stłumiony, dobiegający z kuchni głos Hakai — że poszłabyś z nim do łóżka!
Zapadła niezręczna cisza, podczas której Hashire się rumieniła, a do Majimy docierał sens tych słów.
— Zmienisz zdanie — stwierdził tym razem dużo pewniej, a kącik jego ust uniósł się w uśmiechu. — Przekonam cię.
Kiedy się ku niej nachylił, Hashire nacisnęła klamkę.
— Musisz już iść — oświadczyła, wpadając do przedpokoju i otwierając na oścież drzwi wejściowe.
Majima nonszalanckim krokiem przeszedł przez przedpokój, skinąwszy Hakai na pożegnanie ręką, wykonując gest palcami od skroni i kiedy Hashire już za nim zamykała, odwrócił się, złapał i uniósł jej podbródek, po czym wycisnął na jej ustach krótki, mocny pocałunek, przygryzając jej dolną wargę.
— Do zobaczenia po więcej. — Odsunął się, otarł jej usta kciukiem i odszedł, chichocząc jak nienormalny, zostawiając sparaliżowaną kobietę w drzwiach.
— Co. To. Było — zapytała Hakai, gdy Hashire udało się odzyskać władzę nad ciałem i zatrzasnęła drzwi, a teraz opierała się o nie, łapiąc powietrze przez usta, ale zamiast odpowiedzieć, tylko pokręciła głową i uciekła do swojego pokoju, w którym się zamknęła. Otworzyła okno, żeby wpuścić zimne, świeże powietrze i usiadła na parapecie, próbując ochłonąć, ale szybko stwierdziła, że to nie wystarczy, dlatego zabrała piżamę i postanowiła skoczyć pod zimny prysznic.
Kiedy się odświeżyła, odetchnęła, wycierając włosy w ręcznik, usiadła na skraju łóżka. Chłodna woda trochę ją otrzeźwiła i może dlatego z Hashire uszła cała odwaga, z jaką dzisiaj próbowała przeciwstawić się Majima. Ogarnął ją stary strach, zwłaszcza ze kołdra, którą niezwykła była ścielić, uformowała się w dziwnie ludzki kształt. Niby sama zamknęła za yakuzą drzwi, ale przekonała się, że mężczyzna jest zdolny do wszystkiego, więc nie mogła wykluczyć, ze teraz nie leży w jej własnym łóżku, do którego praktycznie sama go zaprosiła.
Wstała, złapała za róg kołdry i z sercem w gardle odrzuciła ją jednym szarpnięciem.
Nikogo pod nią nie było.
Opadła bez sił na łóżko, czując, że zaraz się rozpłacze, jednak nim zdążyła to zrobić, zasnęła.
Śniły jej się złe rzeczy. Otaczali ją. Wszyscy. Wszyscy paskudnie się uśmiechali. Wszyscy mieli opaski na oczach. Majima-policjant, Majima-zombie, Majima w automacie z pluszakami, Majima-taksówkarz.
— Jak długo zamierzacie stać nad moim łóżkiem jak banda zboczeńców? — zapytała we śnie, a oni zamiast odpowiedzieć, zaczęli się do niego pakować, chichocząc wariacko.
Obudziła się, pewna, że nie jest sama. Sapała, ocierając z czoła zimne krople potu. W pokoju było ciemno, chociaż nie pamiętała, żeby gasiła światło. Okno też było zamknięte, a ona sama była przykryta i nie miała na nosie okularów. Miała nadzieję, że to sprawka Hakai, ale i tak nie mogła się powstrzymać przed przeprowadzeniem poszukiwań we własnym łóżku. Kiedy już się upewniła, że Majimy nie ma ani pod poduszką, ani pod prześcieradłem, z powrotem się ułożyła i próbowała zasnąć, ale tylko obracała się z boku na bok. Była pewna, że kiedy w pokoju zapada cisza, milknął przejeżdżające ulicami auta i nocne odgłosy miasta, słyszy, jak ktoś oddycha.
Długo próbowała ignorować to wrażenie, aż zdała sobie sprawę, że nie sprawdziła jeszcze jednego miejsca.
Czując, jak po plecach spływa jej strużka potu, usiadła, następnie złapała za krawędź łóżka i pomału się wychyliła, zaglądając pod nie. Przez chwilę, podczas której gorączkowo przeszukiwała wzrokiem przestrzeń pod łóżkiem, jej oczy przyzwyczajały się do panującego tam gęstego mroku. Ale w końcu dostrzegła jakiś podejrzany błysk. Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć, co to takiego, aż w końcu owiał ja czyiś oddech i zrozumiała, że to błysk w oku. Pojedynczy.
— Bu — powiedział Majima. Wystarczyło, żeby serce Hashire zamarło, a ona sama, przekonana, że przechodzi zawał, spadła z łóżka.
— ZGADZAM SIĘ! — darła się, leżąc na łopatkach. — Zgadzam się, zgadzam się, zgadzam! — krzyczała, a w kącikach jej oczu kręciły się łzy, spowodowane nagłym stresem.
— Co się dzieje, Hashire?! — Hakai waliła pięścią w zamknięte drzwi.
— Zgadzasz się? — chichotał Majima, wyczołgując się spod łóżka. Jego twarz zawisła dokładnie nad twarzą Hashire. — Jak miło. Na którą z moich propozycji?
Hashire nie zdobyła się na odpowiedź, skupiając się na tym, by nie popaść w hiperwentylację, ale w tym momencie zgodziłaby się na wszystko, byle tylko uzyskać pewność, że następnym razem Majima nie wyskoczy z jej lodówki, wanny albo nie zeskoczy na nią z drzewa. Rozdział w jej życiu pod tytułem „Majima jest wszędzie” musiał się skończyć. I nie liczyła się cena.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz