– Zależy mi na tobie.
W moich oczach zapłonął ogień.
Rozprzestrzenił swoich parzących braci po wnętrzu tej pustej, zlodowaciałej
egzystencji, pobudzając ją do życia i topiąc jej kruszące się od wielu tygodni
mury. Czułem prawdziwy, fizyczny ból. Podobał mi się. Więzione przez lata serce
zatłukło się w mojej piersi jak oszalały demon, który pragnie uwolnić się i
wyjść na światło dzienne, by zaczerpnąć tchu poza ciasnym więzieniem. Patrzyłem
z bliska w mieszaninę wiosennej trawy, po której rozrzucone były dojrzałe
orzechy laskowe – ten widok zawierał się w błyszczących tęczówkach jedynej
osoby, która potrafiła rozpalić we mnie ogień.
Otworzyłem usta, by wyrzucić z
siebie gnieżdżące się we mnie potoki słów, ale zamiast tego, zacząłem się
mieszać. To był moment, w którym rzeczywistość uderzyła w moją wyobrażalność.
Od zawsze miałem problem z rozróżnieniem tych dwóch odmiennych od siebie
światów. W głębi umysłu mogłem wszystko, na zewnątrz nie mogłem niczego.
Potężny ogień strawił moje
wnętrze, pozostawiając po sobie zaledwie garstkę popiołu, którą szybko zmroził
lód. I znów poczułem się pusty, jak niezmierzona otchłań piekielna, kryjąca w
sobie największe tajemnice wszechświata.
Zamknąłem usta, zmarszczyłem
czoło i spojrzałem w ścianę, unikając przeszywającego spojrzenia mojej
rozmówczyni. Słyszałem jak wzdycha. Nie musiałem widzieć wyrazu jej twarzy, aby
wiedzieć, co poczuła. Była zawiedziona. Nie po raz pierwszy odpychałem od
siebie kogoś, kto starał się do mnie zbliżyć.
– Czego się boisz, Blaven?
Słysząc te łagodnie brzmiące
słowa cały zesztywniałem. Zlodowaciały popiół zaczął się we mnie unosić i
krążyć po moim ciele, ocierając się delikatnie o wszystkie organy. Czułe i
delikatne pieszczenie było zarazem zapowiedzią czegoś niepokojącego. I znów
tonąłem w trawiastym podłożu osnutym orzechowym dywanem, z otwartymi ustami,
które nie potrafiły wyrzucić z siebie żadnych słów. Chaos mieszał się w
popielnym tańcu z odłamkami lodu, nie dając mi wyraźnego obrazu tego, co naprawdę
czułem. Kiedy znów chciałem odwrócić wzrok, uciekając po raz setny od realiów
życia, moje blade policzki zostały objęte przez rozpalone dłonie, przenoszące
na mnie swoje ogniste ciepło.
– Nie możesz wiecznie uciekać –
usłyszałem kojący szept. – Może to jest właśnie twój problem, Blave. Zamknąłeś
siebie w ciele Wyobrażalnego i zapomniałeś o tym, że poza twoją chorobą
istniejesz jeszcze ty sam. – Wzięła głęboki wdech. – Masz dużo do powiedzenia.
Wiem to. Dlatego powiedz choć jedno słowo. Więcej od ciebie nie wymagam.
Jedno słowo? Kiedy w głowie
miałem ich tysięcy, miliony, niepoukładanych, chaotycznych? Jak miałem wybrać
jedno? Dlaczego skazała mnie na takie tortury? Dlaczego mój umysł skazał mnie
na takie tortury? Czułem, że znów uciekam do świata wyobrażalności. Mój szary i
cichy pokój zamienił się w cyrk kolorów, w którym wirował popiół, ogień, woda,
lód, zieleń i brąz. Naraz dochodziły do mnie szumy, krzyki, śmiechy, zawodzenie.
Twarz Paranoidalnej zniknęła – rozmazała się w obłoku wspomnień, które właśnie
porwały mnie w swoje sidła. Jedynym ratunkiem był dla mnie płomień, który palił
mnie w policzki. Chciałem uchwycić w dłonie tę błądzącą po mojej skórze iskrę,
która choć parzyła, dawała mi również nadzieję na to, że chaos opadnie na szare dno czterościennej,
więziennej klitki i uwolni mnie od szaleństwa.
Błądziłem wzrokiem po płynących
wokół mnie słowach, które zapisane ogniem, krwią i popiołem niknęły w
wyimaginowanych ścianach mojego umysłu.
Płomienny ból. Czarna jak smoła
śmierć. Strata rozsypująca się drobny, szary mak. Błyszcząca szpitalną bielą choroba.
Wyobrażalność. Wszystkie rozpływały się przed moimi oczami jak w wielkim
oceanie pokracznych dziwów. Z mocno bijącym sercem oglądałem zadziwiający
spektakl kolorów, który uciekał wraz z gorejącymi emocjami, kryjąc się znów
głęboko w mojej piersi. Nie było ostatniego słowa, bo te zniknęły naraz jak
pochłonięte przez cyklon odpady, niemające większego znaczenia. Została tylko
twarz. Twarz, która zmieniła się w to, czego uparcie, choć skrycie szukałem. W
to jedno, magiczne słowo.
– Charmaine. – Wraz z imieniem,
które po raz pierwszy wymawiałem, wrócił ład.
Zdziwione zielono-brązowe oczy
zamrugały kilka razy, a blade, piegowate policzki zapłonęły delikatnym,
rumianym blaskiem. Dopiero teraz zauważyłem, że moje chłodne ręce spoczywają na
rozgrzanych dłoniach, które obejmowały moją twarz.
– Tak, Blaven. Tak się nazywam –
powiedziała ledwo słyszalnie i niepewnie, jakby się bała, że ktoś jeszcze
usłyszy to owiane tajemnicą słowo.
Imiona nie grały w tym miejscu
żadnej roli. Ja zawsze byłem dla innych Wyobrażalnym, ona była Paranoidalną. Wszyscy
wiedzieliśmy, jakie są nasze prawdziwe miana, a jednak baliśmy się ich używać,
jakby ich przywołanie miało oznaczać przełamanie jakiejś niewidzialnej ściany,
która oddzielała nas od przeszłości i teraźniejszości. Tylko ona wołała do nas
uparcie po imieniu.
Niepohamowany – Raiden,
Nieobliczalna – Canaria, Bezwolna – Shia, Wyobrażalny – Blaven. Dwie osoby w
jednym ciele. Dwustronnie postrzegani. Prawdziwe i sfałszowane postacie.
– To jest to słowo – powiedziałem
niewyraźnym, jakby omdlałym głosem wydobytym ostatkiem sił z moich udręczonych
płuc.
Dziewczęce oczy okryte długimi
rzęsami stały się szklane. Trawa zamieszała się z błotem, gdy nadeszła mżawka.
A ja deszczu nie znosiłem i nigdy nie nosiłem przy sobie parasola, który
stanowiłby ochronę. Miałem wrażenie, że ten delikatny napływ wody zamieni się
niebawem w ulewę, która zaleje i mnie.
– Ale ty jesteś głupi, Blaven. –
Paranoidalna zaśmiała się przez łzy, ocierając je szybko dłonią, którą wyrwała
z moich przymrożonych policzków. Nagle poczułem, że znowu robi mi się zimno. –
Na dodatek bardziej romantyczny i liryczny, niż ci się wydaje!
– Liryczny? – spytałem siebie,
marszcząc czoło. – Romantyczny? – to słowo wzbudziło we mnie taki niepokój, że
zesztywniałem jak kij od miotły, robiąc przy tym wielkie oczy.
Znów zostałem obdarzony
dźwięcznym śmiechem, który połechtał moje uszy jak najmiększy puch. Marzyłem o
tym, by w nim utonąć.
– Hej, nie uciekaj jeszcze ode mnie.
– Kobieca dłoń znów chwyciła mnie za policzki i przywróciła w swoją stronę, nie
pozwalając mi odejść do świata dzikich komplikacji, które wybuchały we mnie
ognistymi myślami. Już otwierałem usta, żeby rzucić nieprzychylną uwagą, kiedy
czerwony, delikatny jedwab zatopił się w moich ustach, uciszając we mnie
wszystkie słowa. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem ciszę, która ogarnęła moje
ciało jak bezgłośna, matczyna kołysanka tuląca mnie do snu.
Kiedy dziewczyna odsunęła się ode
mnie na bezpieczną odległość, posłała mi drobny, nieśmiały uśmiech. Nie
widziałem niczego więcej. Tylko jej usta. Usta, które pozostawiły na moich
wargach palące piętno. Dotknąłem ich chłodną dłonią i spojrzałem za uciekającą,
leśną nimfą, która przeskoczyła przez moje łóżko jak płochliwa łania i ruszyła
w stronę drzwi. Obróciła się do mnie tylko na moment, żeby z pełnym uczuć
głosem powiedzieć:
– Dziękuję, Blaven.
Jej dźwięczne słowa i gorąco
rozpływające się po moim ciele jak najsłodsze wspomnienie, zostały ze mną przez
całą kolejną noc, a także poranek. Potem zgasły jak płomień, który uciekł w
żarzącą się poświatę, gotowy na nowo zapłonąć, gdy odnajdzie drogę do ognistego
spełnienia.
Charmaine. To będzie słowo, które
mnie wybawi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz