Znów leciałem w dół, prosto w
otchłań zbudowanej z miniaturowych cegiełek wspomnień. Przed oczami przewijały
mi się obrazy z dzieciństwa i doczesnego życia – oglądałem je z chłodną
obojętnością utkwioną gdzieś w moim zamarzniętym czasem sercu.
Traktowałem to jako zwyczajową
codzienność. Wiedziałem, że śnię, a moje ciało w rzeczywistości wędruje gdzieś
po niezbadanych rejonach miasta, pragnąc złożyć krwawą ofiarę z niewinnego
przechodnia. Nie miałem nad tym kontroli, a świadomość niewiele pomagała. Nie
potrafiłem się obudzić bez ludzkiej krwi na dłoniach, to było jak wewnętrzne
uzależnienie, na które nie miałem wpływu. Na tym polegała moja choroba, której
nie potrafił zdefiniować żaden naukowiec. To dlatego nazywano mnie
Wyobrażalnym.
Nikt nie znał mojego prawdziwego
imienia, nikt nie znał prawdziwego mnie, nikt nie wiedział co przeżyłem – to
wszystko tkwiło w mojej głowie, zamknięte w małej, czarnej skrzynce,
otwierającej się tylko we snach. Nikt nie miał do nich dostępu i nikt nie
potrafił się przez nie przebić. Nieważne, że krzyczał, że prosił, potrząsał,
uderzał raz po raz w twarz. W tym momencie byłem w innym świecie, w innej
rzeczywistości.
Upadłem na miękką trawę,
wprawiając w ruch oschłe, czarne kwiaty, które wzniosły się ku pochmurnemu
niebu i rozpadły na kawałeczki jak popiół niesiony wiatrem przez pola.
Spodziewałem się, że kwiaty znikną, że popiół uleci w inny zakątek wyobrażalnego
świata – myliłem się. Szare drobiny nicości utworzyły pędzące tornado
wspomnień, które wciągnęło mnie w gwałtowny, wirujący taniec. Obracałem się w
rytm nieznanej mi pustej melodii, unosiłem się na świszczącym wietrze
przecinającym moją skórę. Leciałem bezwładnie jak liść wciągnięty w jesienny
rytuał wiatru, obojętny i chłodny na dziejące się wokół mnie dziwy. W
odcieniach szarości tornada zacząłem dostrzegać białe plamy przypominające
puszyste chmury – powolnie pochłaniały tło ulepione z chaosu myśli. Zbyt dobrze
znałem ten świat, aby cieszyć się tym widokiem.
Moje mięśnie się napięły. Nie
byłem już bezwładną kukłą frunącą z biegiem wiatru. Gwałtownie płynąłem w dół,
próbując dotknąć trawiastego podłoża. Dusiłem się, kaszlałem, brakowało mi
powietrza.
Wpadłem w panikę.
Obok mnie stali już biali ludzie,
którzy szeptali do mojego ucha słodką symfonię kłamstw. Szarpali mnie za
koszulkę, za spodnie, za włosy. Kusili, zwodzili, ściągali na dno. Czułem się
ociężały, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, mogłem tylko krzyczeć, krzyczeć
ile sił w płucach, aby wyzwolić się z rąk kłamliwych uzdrowicieli, owijających
wokół mnie biały płaszcz ochronny.
Potrzebowałem pomocy, wyzwolenia,
ucieczki. Moje serce waliło jak oszalałe, a głowa pękała od nadmiaru emocji.
Machałem rękami na oślep, próbując odpędzić papierowe kruki dziobiące moją
skórę.
Znów byłem małym dzieckiem nierozumiejącym
świata, które ufnie podawało dłoń obcym ludziom. Wspomnienia trzymały mnie w
swoich ramionach od lat i nie chciały mnie z nich wypuścić.
Głosy zaczęły zamieniać się w
bulgoczące pod powierzchnią wody bąbelki. Moje owinięte w płaszcz ciało spadało
na dno wodnej krainy tak lekko i bezwładnie, jakby ktoś zamienił je w ulotną
duszę. Biali ludzie otaczali mnie zewsząd jak wygłodniałe rekiny, gotowe
odgryźć mi głowę.
Już dawno straciłem nadzieję na
ratunek. Już dawno straciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek uwolnię się od
swojej choroby. Mogłem się tylko poddać, spadać dalej na dno.
Zamknąłem powieki i oddałem się
woli własnego umysłu.
Wyobrażalny. Wyobrażalny.
Wyobrażalny.
Ktoś krzyczał. Myślałem, że to
kolejna przerażająca wizja, która doprowadzi do mojego upadku, ale moje sny
zazwyczaj były bezgłośne. Czy to moment mojego przebudzenia? Ktoś zdołał mnie
odnaleźć na nocnej, krwawej schadzce? Jedno było pewne: ten ktoś mnie znał.
Otworzyłem oczy. Wciąż tonąłem w
chłodnej toni morskiej. Zdziwiony zamachałem nogami w górze. To niemożliwe,
żeby ktoś przedarł się do mojej głowy. Nie wtedy, kiedy byłem tu uwięziony.
– Wyobrażalny! – Teraz głos był
bardziej wyraźniejszy. Spojrzałem w stronę skąd dochodził. Między białymi płetwami
niebezpiecznych rekinów i pęcherzykami powietrza, jak wodna nimfa w długiej, krwawej
sukni płynęła dziewczyna. Jej krótkie blond włosy opływały okrągłą bladą twarz,
a zielono-brązowe oczy wyrażały paniczny strach przed utratą czegoś ważnego.
Kiedy do mnie dopłynęła, objęła
dłońmi moje blade poliki i wyszeptała:
– Wyobrażalny.
– Blaven.
Otworzyłem oczy i zachłysnąłem
się świeżym powietrzem. Moje przebudzenie było gwałtowne jak uderzenie głową o
bęben. Ze zdziwieniem spoglądałem na osobę, która przede mną siedziała. To
wciąż były te same migdałowe oczy przejętej dziewczyny, płynącej do mnie przez
wspomnienia. Teraz w jej spojrzenie wkradło się jednak niezrozumienie.
– Blaven? – spytała niepewnie,
zabierając ostrożnie dłonie z moich policzków.
– Ja – odpowiedziałem zduszonym
głosem.
Dziewczyna klęcząca wcześniej na
kolanach, teraz usiadła na swoich łydkach i złożyła dłonie w podołku jak
grzeczna małolata. Nie mogłem rozczytać z jej twarzy reakcji. Patrzyła na mnie
nieprzerwanie, czekając aż zacznę normalnie oddychać.
Moje serce waliło tak mocno, że
lada moment mogło wybuchnąć w piersi. Czułem się jak po ciężkiej przeprawie
przez górskie szlaki, gdzie dotknięty niebezpieczeństwem, zacząłem uciekać ile
sił w nogach.
Z przyzwyczajenia spojrzałem na
swoje dłonie. Nie były we krwi. Po raz pierwszy od kilku lat nie otaczała je
szkarłatna, płynna maź. To wprowadziło mnie w stan zaskoczenia.
– Blaven – usłyszałem ten miękki,
zatroskany głos, który wymawiał to obciążone złą klątwą słowo. Poderwałem głowę
do góry i spojrzałem w jej twarz.
– Nie zabiłem – szepnąłem.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i
kiwnęła głową.
Moja lodowa powłoka zaczęła
pękać. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem tak szeroko się uśmiechałem. Musiałem
wyglądać jak dziecko, którym nigdy nie byłem. Moje zachowanie ją zdziwiło.
Nigdy nie widziała mnie szczęśliwego. Marzyłem o tym, aby utrwalić ten wyraz i oglądać go codziennie rano w lustrze, ale to
był tylko moment, tylko chwila, która w ciągu kilku minut miała prysnąć jak
bańka.
Dławiąc się własnym szczęściem
przeniosłem się do pionu. Dziewczyna poszła w ślad za mną. Nie spuszczała mnie
z oczu, zupełnie jakby się bała, że zaraz odlecę do krainy swojej nieopanowanej
wyobraźni i będę chciał ją zabić z zimną krwią. A może się myliłem? Przecież
ktoś, kto boi się śmierci nie podchodzi do swojego potencjalnego oprawcy i nie
pomaga mu wyrównać chwiejnego kroku, poprzez zarzucenie jego ręki na swoje
barki.
Spoglądałem z góry na tę drobną
istotę, próbując rozszyfrować jej intencje. Były dobre, co do tego nie miałem
wątpliwości, ale czy nie kryło się za nimi coś więcej? Z jej oczu można było
rozczytać naprawdę wiele. Wiele sprzeczności.
– Co robiłaś sama o tej porze w
lesie? – spytałem w końcu, chwilowo żegnając się ze swoją dziecięcą radością.
– Przyszłam po ciebie –
odpowiedziała spokojnie. – Widziałam, że wychodzisz i jesteś w tym swoim sennym
stanie. Trochę się zmartwiłam, przecież już kilka razy zrobiłeś sobie krzywdę,
prawda?
Zmartwiła się. Powiedziała, że
się zmartwiła. Inne jej słowa nie docierały do wnętrza mojej świadomości.
Moje serce zastukało niespokojnie
do drzwi zbudowanych z kości żebrowych, jakby poczuło niepokój. Wtedy
zrozumiałem, że zaczyna się ze mną dziać coś dziwnego.
– Dziękuję – mruknąłem.
– Nie ma za co, Blaven.
***
Siedziałem przy stole i majtałem
widelcem w rzadkiej jajecznicy, układając z niej faliste, biało-żółte wzory na
talerzu. Przed oczami widziałem puszyste chmury mieszające się z promieniami
wschodzącego słońca.
Oderwałem wzrok od rozbełtanej
potrawy autorstwa najgorszego kucharza pod słońcem i spojrzałem za okno.
Uśmiechnąłem się, a wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że jestem obserwowany.
R. spoglądał na mnie z drugiego
końca stołu z rozdziawionymi ustami. Natychmiastowo uciekłem od niego wzrokiem.
W ułamku sekundy zmieniłem swoje poranne, radosne usposobienie w lodowato
chłodną postawę, z którą mnie tutaj kojarzono.
– Stary – usłyszałem
niedowierzający głos. – Z tobą dzieje się coś nie tak.
– Dlaczego tak uważasz? –
spytałem obojętnie, kontynuując malowanie jajecznymi pastelami obrazu.
– Uśmiechasz się, do cholery! –
Ten nadpobudliwy typ uderzył pięściami w stół, wprawiając mój talerz w ruch. Właśnie
zniszczył to rzadkie w konsystencji dzieło, które chciałem utrwalić w pamięci. –
Coś jest z tobą nie tak!
Udałem zdziwienie. Byłem mistrzem
kłamstw i zwodzenia.
– Myślałem, że to ludzki odruch.
– To ty jesteś człowiekiem? – R.
przyłożył dłonie do policzków i zrobił minę żywcem wyrwaną z obrazu Edwarda
Muncha.
Westchnąłem, nie komentując jego
obelgi.
Poniekąd zgadzałem się z tym
stwierdzeniem. Jeszcze niedawno mało było we mnie człowieka. Przynajmniej do
czasu, kiedy ktoś częściowo nie okiełznał mojej wyobraźni.
Kolejny nieopanowany uśmiech,
kolejny okrzyk zaskoczenia.
– O mój Boże! Ty się zakochałeś!
– R. aż wyskoczył do góry, trącając kolanem stół.
Poczułem jak krew odpływa z mojej
głowy. W strachu przed konsekwencjami mającymi wyniknąć z rozczytanych z mojej
twarzy emocji, wstałem od krzesła i udając oburzonego tym stwierdzeniem,
ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych z jadalni. Na słabe potwierdzenie mojego
sprzeciwu głośno prychnąłem. Nie mogłem jednak ukryć różowych plam, które
pojawiły się na moich polikach.
Uciekłem jak tchórz,
pozostawiając mojego towarzysza bez tłumaczenia. Nie musiałem się nikomu
tłumaczyć. Chciałem zachować to rodzące się w moim lodowym sercu uczucie dla
siebie. Dla nikogo innego. Nikt się o tym nie dowie. To będzie moje osobiste
światełko w tunelu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz