piątek, 1 lutego 2019

Światełko w tunelu

Znów leciałem w dół, prosto w otchłań zbudowanej z miniaturowych cegiełek wspomnień. Przed oczami przewijały mi się obrazy z dzieciństwa i doczesnego życia – oglądałem je z chłodną obojętnością utkwioną gdzieś w moim zamarzniętym czasem sercu.
Traktowałem to jako zwyczajową codzienność. Wiedziałem, że śnię, a moje ciało w rzeczywistości wędruje gdzieś po niezbadanych rejonach miasta, pragnąc złożyć krwawą ofiarę z niewinnego przechodnia. Nie miałem nad tym kontroli, a świadomość niewiele pomagała. Nie potrafiłem się obudzić bez ludzkiej krwi na dłoniach, to było jak wewnętrzne uzależnienie, na które nie miałem wpływu. Na tym polegała moja choroba, której nie potrafił zdefiniować żaden naukowiec. To dlatego nazywano mnie Wyobrażalnym.
Nikt nie znał mojego prawdziwego imienia, nikt nie znał prawdziwego mnie, nikt nie wiedział co przeżyłem – to wszystko tkwiło w mojej głowie, zamknięte w małej, czarnej skrzynce, otwierającej się tylko we snach. Nikt nie miał do nich dostępu i nikt nie potrafił się przez nie przebić. Nieważne, że krzyczał, że prosił, potrząsał, uderzał raz po raz w twarz. W tym momencie byłem w innym świecie, w innej rzeczywistości.
Upadłem na miękką trawę, wprawiając w ruch oschłe, czarne kwiaty, które wzniosły się ku pochmurnemu niebu i rozpadły na kawałeczki jak popiół niesiony wiatrem przez pola. Spodziewałem się, że kwiaty znikną, że popiół uleci w inny zakątek wyobrażalnego świata – myliłem się. Szare drobiny nicości utworzyły pędzące tornado wspomnień, które wciągnęło mnie w gwałtowny, wirujący taniec. Obracałem się w rytm nieznanej mi pustej melodii, unosiłem się na świszczącym wietrze przecinającym moją skórę. Leciałem bezwładnie jak liść wciągnięty w jesienny rytuał wiatru, obojętny i chłodny na dziejące się wokół mnie dziwy. W odcieniach szarości tornada zacząłem dostrzegać białe plamy przypominające puszyste chmury – powolnie pochłaniały tło ulepione z chaosu myśli. Zbyt dobrze znałem ten świat, aby cieszyć się tym widokiem.
Moje mięśnie się napięły. Nie byłem już bezwładną kukłą frunącą z biegiem wiatru. Gwałtownie płynąłem w dół, próbując dotknąć trawiastego podłoża. Dusiłem się, kaszlałem, brakowało mi powietrza.
Wpadłem w panikę.
Obok mnie stali już biali ludzie, którzy szeptali do mojego ucha słodką symfonię kłamstw. Szarpali mnie za koszulkę, za spodnie, za włosy. Kusili, zwodzili, ściągali na dno. Czułem się ociężały, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, mogłem tylko krzyczeć, krzyczeć ile sił w płucach, aby wyzwolić się z rąk kłamliwych uzdrowicieli, owijających wokół mnie biały płaszcz ochronny.  
Potrzebowałem pomocy, wyzwolenia, ucieczki. Moje serce waliło jak oszalałe, a głowa pękała od nadmiaru emocji. Machałem rękami na oślep, próbując odpędzić papierowe kruki dziobiące moją skórę.
Znów byłem małym dzieckiem nierozumiejącym świata, które ufnie podawało dłoń obcym ludziom. Wspomnienia trzymały mnie w swoich ramionach od lat i nie chciały mnie z nich wypuścić.
Głosy zaczęły zamieniać się w bulgoczące pod powierzchnią wody bąbelki. Moje owinięte w płaszcz ciało spadało na dno wodnej krainy tak lekko i bezwładnie, jakby ktoś zamienił je w ulotną duszę. Biali ludzie otaczali mnie zewsząd jak wygłodniałe rekiny, gotowe odgryźć mi głowę.
Już dawno straciłem nadzieję na ratunek. Już dawno straciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek uwolnię się od swojej choroby. Mogłem się tylko poddać, spadać dalej na dno.
Zamknąłem powieki i oddałem się woli własnego umysłu.
Wyobrażalny. Wyobrażalny. Wyobrażalny.
Ktoś krzyczał. Myślałem, że to kolejna przerażająca wizja, która doprowadzi do mojego upadku, ale moje sny zazwyczaj były bezgłośne. Czy to moment mojego przebudzenia? Ktoś zdołał mnie odnaleźć na nocnej, krwawej schadzce? Jedno było pewne: ten ktoś mnie znał.
Otworzyłem oczy. Wciąż tonąłem w chłodnej toni morskiej. Zdziwiony zamachałem nogami w górze. To niemożliwe, żeby ktoś przedarł się do mojej głowy. Nie wtedy, kiedy byłem tu uwięziony.
– Wyobrażalny! – Teraz głos był bardziej wyraźniejszy. Spojrzałem w stronę skąd dochodził. Między białymi płetwami niebezpiecznych rekinów i pęcherzykami powietrza, jak wodna nimfa w długiej, krwawej sukni płynęła dziewczyna. Jej krótkie blond włosy opływały okrągłą bladą twarz, a zielono-brązowe oczy wyrażały paniczny strach przed utratą czegoś ważnego.
Kiedy do mnie dopłynęła, objęła dłońmi moje blade poliki i wyszeptała:
– Wyobrażalny.
– Blaven.
Otworzyłem oczy i zachłysnąłem się świeżym powietrzem. Moje przebudzenie było gwałtowne jak uderzenie głową o bęben. Ze zdziwieniem spoglądałem na osobę, która przede mną siedziała. To wciąż były te same migdałowe oczy przejętej dziewczyny, płynącej do mnie przez wspomnienia. Teraz w jej spojrzenie wkradło się jednak niezrozumienie.
– Blaven? – spytała niepewnie, zabierając ostrożnie dłonie z moich policzków.
– Ja – odpowiedziałem zduszonym głosem.
Dziewczyna klęcząca wcześniej na kolanach, teraz usiadła na swoich łydkach i złożyła dłonie w podołku jak grzeczna małolata. Nie mogłem rozczytać z jej twarzy reakcji. Patrzyła na mnie nieprzerwanie, czekając aż zacznę normalnie oddychać.
Moje serce waliło tak mocno, że lada moment mogło wybuchnąć w piersi. Czułem się jak po ciężkiej przeprawie przez górskie szlaki, gdzie dotknięty niebezpieczeństwem, zacząłem uciekać ile sił w nogach.
Z przyzwyczajenia spojrzałem na swoje dłonie. Nie były we krwi. Po raz pierwszy od kilku lat nie otaczała je szkarłatna, płynna maź. To wprowadziło mnie w stan zaskoczenia.
– Blaven – usłyszałem ten miękki, zatroskany głos, który wymawiał to obciążone złą klątwą słowo. Poderwałem głowę do góry i spojrzałem w jej twarz.
– Nie zabiłem – szepnąłem.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i kiwnęła głową.
Moja lodowa powłoka zaczęła pękać. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem tak szeroko się uśmiechałem. Musiałem wyglądać jak dziecko, którym nigdy nie byłem. Moje zachowanie ją zdziwiło. Nigdy nie widziała mnie szczęśliwego. Marzyłem o tym, aby utrwalić ten wyraz  i oglądać go codziennie rano w lustrze, ale to był tylko moment, tylko chwila, która w ciągu kilku minut miała prysnąć jak bańka.
Dławiąc się własnym szczęściem przeniosłem się do pionu. Dziewczyna poszła w ślad za mną. Nie spuszczała mnie z oczu, zupełnie jakby się bała, że zaraz odlecę do krainy swojej nieopanowanej wyobraźni i będę chciał ją zabić z zimną krwią. A może się myliłem? Przecież ktoś, kto boi się śmierci nie podchodzi do swojego potencjalnego oprawcy i nie pomaga mu wyrównać chwiejnego kroku, poprzez zarzucenie jego ręki na swoje barki.
Spoglądałem z góry na tę drobną istotę, próbując rozszyfrować jej intencje. Były dobre, co do tego nie miałem wątpliwości, ale czy nie kryło się za nimi coś więcej? Z jej oczu można było rozczytać naprawdę wiele. Wiele sprzeczności.
– Co robiłaś sama o tej porze w lesie? – spytałem w końcu, chwilowo żegnając się ze swoją dziecięcą radością.
– Przyszłam po ciebie – odpowiedziała spokojnie. – Widziałam, że wychodzisz i jesteś w tym swoim sennym stanie. Trochę się zmartwiłam, przecież już kilka razy zrobiłeś sobie krzywdę, prawda?
Zmartwiła się. Powiedziała, że się zmartwiła. Inne jej słowa nie docierały do wnętrza mojej świadomości.
Moje serce zastukało niespokojnie do drzwi zbudowanych z kości żebrowych, jakby poczuło niepokój. Wtedy zrozumiałem, że zaczyna się ze mną dziać coś dziwnego.
– Dziękuję – mruknąłem.
– Nie ma za co, Blaven.
***
Siedziałem przy stole i majtałem widelcem w rzadkiej jajecznicy, układając z niej faliste, biało-żółte wzory na talerzu. Przed oczami widziałem puszyste chmury mieszające się z promieniami wschodzącego słońca.
Oderwałem wzrok od rozbełtanej potrawy autorstwa najgorszego kucharza pod słońcem i spojrzałem za okno. Uśmiechnąłem się, a wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że jestem obserwowany.
R. spoglądał na mnie z drugiego końca stołu z rozdziawionymi ustami. Natychmiastowo uciekłem od niego wzrokiem. W ułamku sekundy zmieniłem swoje poranne, radosne usposobienie w lodowato chłodną postawę, z którą mnie tutaj kojarzono.
– Stary – usłyszałem niedowierzający głos. – Z tobą dzieje się coś nie tak.
– Dlaczego tak uważasz? – spytałem obojętnie, kontynuując malowanie jajecznymi pastelami obrazu.
– Uśmiechasz się, do cholery! – Ten nadpobudliwy typ uderzył pięściami w stół, wprawiając mój talerz w ruch. Właśnie zniszczył to rzadkie w konsystencji dzieło, które chciałem utrwalić w pamięci. – Coś jest z tobą nie tak!
Udałem zdziwienie. Byłem mistrzem kłamstw i zwodzenia.
– Myślałem, że to ludzki odruch.
– To ty jesteś człowiekiem? – R. przyłożył dłonie do policzków i zrobił minę żywcem wyrwaną z obrazu Edwarda Muncha.
Westchnąłem, nie komentując jego obelgi.
Poniekąd zgadzałem się z tym stwierdzeniem. Jeszcze niedawno mało było we mnie człowieka. Przynajmniej do czasu, kiedy ktoś częściowo nie okiełznał mojej wyobraźni.
Kolejny nieopanowany uśmiech, kolejny okrzyk zaskoczenia.
– O mój Boże! Ty się zakochałeś! – R. aż wyskoczył do góry, trącając kolanem stół.
Poczułem jak krew odpływa z mojej głowy. W strachu przed konsekwencjami mającymi wyniknąć z rozczytanych z mojej twarzy emocji, wstałem od krzesła i udając oburzonego tym stwierdzeniem, ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych z jadalni. Na słabe potwierdzenie mojego sprzeciwu głośno prychnąłem. Nie mogłem jednak ukryć różowych plam, które pojawiły się na moich polikach.
Uciekłem jak tchórz, pozostawiając mojego towarzysza bez tłumaczenia. Nie musiałem się nikomu tłumaczyć. Chciałem zachować to rodzące się w moim lodowym sercu uczucie dla siebie. Dla nikogo innego. Nikt się o tym nie dowie. To będzie moje osobiste światełko w tunelu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz