To była ciężka noc. Jedna z wielu, podczas której miałem za zadanie dopilnować, aby Wyobrażalny wrócił do naszej siedziby cały i zdrowy. Słowo daję, czasami czułem się, jakbym podążał za dużym dzieckiem, które zrywa się w środku nocy i lunatykuje, buszując w lodówce w poszukiwaniu jakiegoś zimnego kąska. Z tym że Wyobrażalny buszował w poszukiwaniu ofiary, którą z zimną krwią zabijał. Nie była to dla mnie żadna nowość, zdołałem się już do tego przyzwyczaić. Może gość miał nieźle porytą banię, ale całkiem go lubiłem. Był jedyną osobą w tej organizacji, która była mi bliska. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu! Jedliśmy wspólne śniadania, chodziliśmy razem na badania, wypełnialiśmy powierzone nam misje… Może Wyobrażalny nie był zbyt rozmowny ani uczuciowy, w końcu niezły z niego psychol, ale dla mnie liczyło się to, że po prostu był i mogłem wylewać w jego obecności nieskończoną ilość słów, a w tym byłem niezwykle dobry. Chyba mogłem nazwać go swoim przyjacielem, chociaż z drugiej strony bardziej przypominał mi dmuchaną lalkę, która nie mówiła. No cóż, lepsze to niż nic!
Przejechałem pilniczkiem po paznokciu palca wskazującego i dmuchnąłem w niego, strącając biały pyłek. W momencie kiedy usłyszałem męski okrzyk przerażenia, wystawiłem przed siebie dobrze wypiłowaną dłoń. Oglądając błyszczące pazury, chowałem kolejno palce do wnętrza dłoni, odliczając do pięciu. Kiedy już skończyłem, zobaczyłem sunące obok mnie bose stopy. Spojrzałem w górę. Przyzwyczaiłem się już do widoku nagiego Wyobrażalnego, który w niewyjaśnionych okolicznościach gubił podczas swoich nocnych eskapad ciuchy. Oczywiście starałem się nie patrzeć na jego ptaszka, żeby nie wyjść na pedała… Co to, to nie! Wolałem obracać laskami!
Twarz mojego jedynego przyjaciela jak zwykle była pozbawiona kolorów, a przy okazji emocji. Ledwo zamrugał szarymi oczami, a przeniosłem się do pionu i otrzepałem spodnie. Podałem mu czerwoną bluzę – lubiłem świadomie robić z niego Czerwonego Kapturka, poza tym ten kolor ożywiał jego trupiobladą posturę i kojarzył się z pięknym kolorem krwi, którą Wyobrażalny miał zawsze na rękach i twarzy, gdy kogoś zabijał.
Standardowo zanim przyjął bluzę, spojrzał na swoje dłonie i westchnął cicho umęczony swoją chorobą. Czasami było mi go szkoda. Od dziecka walał się po psychiatrykach. Umieścili go w jednym z nich, zanim nauczył się prawdziwie żyć. Przez lata poddawano go dziwnym badaniom, a mimo tego lekarze nigdy nie rozszyfrowali na jakiej zasadzie działa jego mózg w chwili, gdy dopuszcza się lunatycznego zabójstwa. Dopiero od kilku lat był na wolności – oczywiście z biegu stał się poszukiwanym mordercą-psychopatą, którego chroniła jednak nasza organizacja, w tym i ja. Byłem mistrzem kamuflażu, infiltracji i… wszystkich innych gówien. No, po prostu byłem dobry w tym, co robiłem, chociaż czasami mi też siadało na dekiel.
Wyobrażalny chwycił wreszcie za bluzę i założył ją leniwym ruchem na siebie. Zapiął ją pod samą szyję, czyniąc z niej ciasny golf. Na szczęście była na tyle długa, że zakrywała mu anielską pupę.
Wyjąłem z tylnej kieszeni spodni paczkę orzeszków i otworzyłem ją, czekając aż mój przyjaciel wreszcie dojdzie do siebie. Zazwyczaj zajmowało mu to od dwóch do trzech minut. W tym czasie zdążałem zjeść paczkę orzeszków ziemnych, które otaczała chrupiąca, paprykowa panierka. Po prostu niebo w gębie.
– Stać! – usłyszeliśmy.
Dobrze, czasami zdarzały się jakieś nieprzewidziane sytuacje.
Wyobrażalny spojrzał obojętnie na mężczyznę, który wycelował w niego bronią laserową. Swoje przyćmione spojrzenie skierował powoli na malutką, czerwoną kropkę, która widniała na jego piersi. Cóż, kiedy się budził, wyglądał trochę jak zmartwychwstałe zombie o niedoruchanej motoryzacji ciała.
Przewróciłem oczami, wyjąłem z kieszeni pistolet i bez chwili zastanowienia strzeliłem w głowę ochroniarza. Jego mózg rozbryzgał się na przeciwległej ścianie, a grube ciało upadło na kafelki z głośnym trzaskiem. W tym samym momencie rozległ się alarm.
Spojrzałem w górę i zmarszczyłem czoło. Oczojebne czerwone światła dawały mi po oczach, co niezwykle mnie irytowało. Tym razem skierowałem pistolet w stronę lampy, która robiła nam niezłą imprezę. Może czerwony blask zniknął, ale pozostał ogłuszający pisk, którego nie byłem w stanie zlokalizować ani tym bardziej zniszczyć.
Wyobrażalny naciągnął na głowę kaptur. Nie zdążyłem nawet zakręcić bronią na palcu wskazującym, a dosłyszeliśmy ciężkie, naglące kroki. Jęknąłem i chwyciłem swojego kumpla za rękaw bluzy. To sprawiło, że trochę się podciągnęła i najprawdopodobniej docierający do nas ochroniarze mieli okazję zobaczyć świecące bladością półdupki Wyobrażalnego. Swoją drogą to miał jędrne poślady. Gdyby był dziewczyną…
Zachichotałem jak głupi i skręciłem gwałtownie w prawo, ślizgając się po kafelkach jak na lodowisku. Dwie wrogie kule wbiły się w ścianę, tuż obok głowy niewzruszonego lunatyka. Spojrzałem na niego z politowaniem i popchnąłem tak mocno, że spadł ze schodów pożarowych – w tym czasie zdążyłem wsypać do ust całą słoną zawartość paczki i zamknąć usta. Moje policzki musiały przypominać te chomicze, kiedy były wypełnione pokarmem.
Chwyciłem za barierkę i skoczyłem na niższe piętro. Po drodze wyplułem przypadkiem kilka nadprogrmowych paprykowych orzeszków – jeden z nich wylądował na głowie Wyobrażalnego, który chyba zdążył się już wybudzić ze swojego otępienia. Poznałem to po jego ściągniętych z irytacji brwiach i nerwowym naciąganiu bluzy na krągłe pośladki.
Wylądowałem tuż obok niego, wystawiając ręce w bok jak akrobata.
– A gdzie brawa, W.? – spytałem ze śmiechem w ustach, klepiąc go mocarnie po plecach.
– Udław się, R. – syknął mój towarzysz i rozejrzał się wkoło. – Gdzie jesteśmy?
– Na terenie ośrodka badawczego. Zabiłeś jakąś szychę od mózgów, który badał psycholi twojego pokroju. Szkoda, może pomógłby nam ciebie wyleczyć. – Wzruszyłem ramionami, uśmiechając się wesoło. Ponoć moją wadą było to, że miałem w dupie niebezpieczeństwo i robiłem sobie z niego jaja. –Teraz jesteśmy na schodach pożarowych, trochę bardziej bezpieczni niż zwykle.
Wyobrażalny burknął coś pod nosem i jeszcze raz naciągając bluzę po same poślady, ruszył w stronę drzwi pożarowych. Kiedy za nie szarpnął, owiał nas chłód nocy.
– Ręce do góry!
…I oddech dziesięciu ochroniarzy, którzy celowali w Wyobrażalnego z licznych pistoletów. Chłopak uniósł ociężale ręce i zaczął powoli wycofywać się do środka.
Westchnąłem ciężko i wyjąłem z napchanej kieszeni bez dna granat. Bez zastanowienia chwyciłem zębami zawleczkę i za nią pociągnąłem. Wciąż trzymając metalową końcówkę w ustach, rzuciłem:
– Powiedziałem, że jesteśmy bardziej bezpieczni, a nie bezpieczni, W.
– Rzuć ten cholerny granat – syknął Wyobrażalny bokiem ust, aby nikt nie dostrzegł jego podejrzanego ruchu.
– No, dobra. – Podszedłem do drzwi, wychyliłem głowę, pomachałem z uśmiechem zaskoczonym ochroniarzom i rzuciłem im pod nogi prezent, który natychmiastowo wybuchł, rozrzucając ich szczątki po lesie. – Ach, uwielbiam ten dźwięk! A widziałeś te kawałki mózgu frunące ku niebu jak ptaki? Pod drzewem wylądowało chyba oko. Ciekawe. Jeżeli nie miałem przywidzeń, to je sobie przywłaszczę i oprawię w ramkę z podpisem: „2354 eskapada z bladymi pośladami”.
Wyobrażalny zmrużył oczy i wykrzywił usta w delikatnym, mało dostrzegalnym grymasie. Myślał, że nie dostrzegę jego nieśmiałego gestu w postaci szarpania bluzy w dół, byłem jednak na to zbyt uważny.
– To co, nieśmiałku, spadamy na chatę? Pamiętaj, że wisisz mi kolejne dziesięć paczek paprykowych orzeszków za zmarnowanie granatu i jednego naboju. – Pokazałem palcem na mojego towarzysza, a potem wyszczerzyłem zęby w radosnym uśmiechu. Nie wyczekiwałem odpowiedzi, bo wiedziałem, że jej nie dostanę. Wystarczyło mi nikłe skinięcie głową.
Wyszliśmy na zewnątrz.
Zaczerpnąłem świeżego powietrza, które przeszył zapach spalonego mięsa. Kiedy ja napawałem się dobrze mi znaną i lubianą wonią, Wyobrażalny upadł na kolana i zwymiotował w krzaki. Niby co noc kogoś zabijał, a jednak kiedy wychodził ze swojego psychopatycznego, lunatycznego stanu, nagle krew i ludzkie szczątki go brzydziły. Nie rozumiałem go. Ja polubiłem zapach krwi wraz z pierwszym zabitym łopatą kotem, kiedy miałem pięć lat.
– To co? – spytałem żywo, zakładając ręce na biodra. – Lecimy ku przygodzie? No, wiesz, po trupach to celu! – wybuchłem śmiechem i poklepałem się energicznie po kolanach. Mój towarzysz spojrzał na mnie kątem oka. W wyrazie jego twarzy dostrzegłem obrzydzenie. Najwyraźniej nie zrozumiał mojego żartu. – Daj spokój, W. To tylko trochę mięska i keczupu. A jeżeli już o tym rozmawiamy… Zjadłbym takiego soczystego hamburgera. – Usłyszałem jak Wyobrażalny znowu wymiotuje. Nie, żebym czerpał satysfakcję z jego dręczenia, albo żebym się od razu na nim mścił z tego powodu, że rozregulował mi sen i byłem teraz nocnym wampirem. Gdzie tam! – Podnieś się w końcu i chodź, bo świt nas w dupę kopnie.
Spojrzałem w niebo, gdzie granatniczy dym unosił się niczym najsłodsza mgiełka, kojąca moje zmysły. Ostatni raz wciągnąłem nozdrzami tą cudowną woń, a potem podniosłem Czerwonego Kapturka za fraki do góry i skierowałem się wraz z nim w las.
To była ciężka noc. Jedna z wielu, która kończyła się zapachem prochu i radości. A jutro kolejna eskapada!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz