piątek, 1 lutego 2019

Wyobrażalny

Śnienie jest jak bycie martwym. Twoje ciało leży zastygłe w bezruchu, a dusza wędruje po niezmierzonej krainie podświadomości.
Znów leciałem ponad chmurami, rozkładając ręce na bok. Śmiałem się jak dziecko i śpiewałem głośno o tym, że świat należy teraz tylko i wyłącznie do mnie. Byłem kreatorem marzeń na jawie, władcą nieprawdopodobieństw własnego umysłu, ciągłością absurdalnej nieskończoności chaosu, kontaminacją chwili i wielkiego planu na przyszłość. Byłem kim chciałem być – byłem sobą.
Wleciałem w puszystą chmurę zmuszając ją do rozpadu na miliony cząsteczek dryfujących po niebie. Wykonałem skomplikowany piruet godny artysty-tancerza i powołałem do podniebnego przedstawienia rześkie powietrze – jej zazdrosny brat-wiatr popchnął nas na drzewa i zwrócił się plecami na wschód.
Spadłem.
Odbiłem się od zieleni, która zrzuciła liściasty dywan z piętra – ślizgnąłem się na nim jako szczęśliwy dziesięciolatek o burzy słomiastych włosów w kolorze mokrego piaskowca, wleciałem do wody jako starzec w bańce z gałęzią zamiast dłoni – zamachałem nią, by wynurzyć się z wnętrza błękitnego oceanu, do którego dolano syntetyczny, krwisty barwnik rozprzestrzeniający się ruchami odrzutowymi po gęstwinie zbudowanej z cząsteczek wody. Spróbowałem uchwycić linę, ale uprzedził mnie żarłacz białopłetwy – chwycił ją w zębiska i pociągnął w przeciwną stronę, zrywając cały obraz wyobraźni, którą zastąpiła czysta, niezapisana myślą kartka.
Znów byłem sobą. Stałem na białej krawędzi, ubrany w biały kaftan, w otoczeniu papierowych ludzi, którzy rzucali we mnie kulami zmiętych kartek wyrwanych ze szkolnych zeszytów. Zmusili mnie do skoku w nieznane – ich słowa wykrzyczane dużymi literami zepchnęły mnie z krawędzi. Biel zmieniła się w czerń – jak dwie plamy farby zmieszały się ze sobą, tworząc w górze abstrakcyjne kształty. Mleczna rzeka i głębia oceanu owładniętego nocą. Jakiś człowiek, czarno-biały jegomość, wygrywał fałszywe ballady na fortepianie, lecąc głową do dołu w moją własną, niezmierzoną przepaść.
Wylądowałem na krześle w gabinecie człowieka z wielkim, czerwonym znakiem zapytania powołanym do zastępstwa głowy. Przed oczy wysunięto mi arkusz z plamami nieokreślonych kształtów – pytano co widzę, dlaczego nie odpowiadam, zamknięto w budowli otoczonej uprzedzeniami i niewidzialnymi, atramentowymi motylami. Przerażony uciekłem. Po drodze zgubiłem but, który zamienił się w monumentalne monstrum z wypisanymi na ciele wzorami nieszczęścia. Złapał mnie, potrząsnął, wysypał z kieszeni ostatki normalności, a potem wyrzucił na wysypisko śmieci z niedomagającymi szczątkami ludzkich myśli. Ze łzami w oczach czołgałem się po puszkach, blachach i rozpłaszczonych mózgach, aż moja ręka natrafiła na szeroki, lśniący nóż. Chwyciłem go, zaśmiałem się i wbiłem jego ostrze w miękisz spichrzowy obcej cywilizacji, wysysając z jego krwi bogate substancje egzystencji. Owinięty srebrną nicią przywróconej władzy, znów kreowałem świat według własnych upodobań. Do czasu, kiedy potężna dłoń nie uderzyła mnie w tył głowy.
Otworzyłem gwałtownie oczy i zjechałem po dachówkach lewym pośladkiem, w ostatniej chwili chwytając się rynny – niefortunność zdarzeń sprawiła, że pękła i posłała mnie twardo na trawę.
Jęknąłem.
Nachyliły się nade mnie dwie znajome twarze.
Wróciłem do rzeczywistości. Gwałtownie jak co dzień.
– Stary, znowu włamałeś się do chaty obcego człowieka, na dodatek chciałeś skoczyć na główkę z dachu. Krzyczałeś coś o pływaniu. – Pełny sztucznej trwogi głos, rozbrzmiał w moich uszach swoją zwyczajowością. R. stał z rękami w kieszeniach i kołysał się niecierpliwie w prawo i lewo, jak morskie, nocne fale.
– Zabiłem go? – spytałem zachrypniętym głosem, odgarniając spocone włosy w tył.
– Spójrz na siebie.
Spojrzałem. Przekląłem. Chwyciłem się za głowę. Krzyknąłem ze złością.
– No już, uspokój się, krew się zmyje, jak zawsze – odpowiedział R., wzruszając obojętnie ramionami. Zawsze sprzątał po mnie syf, który robiłem. Zrobił to i tym razem.
Obok niego stała nowa. Wpatrywała się we mnie wielkimi, brązowymi oczami i rozdziawiała napompowane genami usta. Opanowałem już sztukę udawania, że nic się nie wydarzyło. To tylko kolejny człowiek do kolekcji, kolejne życie do oznaczenia blizną na plecach.
Byłem wampirem rzeczywistych snów. Lunatykiem-zabójcą. To tylko cholerna codzienność. To tylko ona.
Podniosłem się z trawy i spojrzałem w dół. Kolejna eskapada nago. Ciuchy pewnie zgubiłem gdzieś w lesie.
R. zaśmiał się. Robił to zawsze, kiedy coś gubiłem. Nieważne czy własne myśli, czy głowę, czy ciuchy. Rzucił mi bluzę, którą bez słowa podziękowania ubrałem. Nowa wciąż się na mnie gapiła, jakby niedowierzała temu, co widzi. Zastanawiało mnie, czy interesuje ją moje nagie ciało, czy moja choroba.
– Co? – rzuciłem niechętnie, wycierając obcą krew na dłoniach o własne pośladki. 
R. objął to sparaliżowane, kruche ciało, które się chwiało. Nie była jeszcze przyzwyczajona, a to nie ja stałem na najwyższym szczeblu dziwności tego zgromadzenia. Mogłem się założyć, że niedługo ucieknie, a wtedy złapią ją biali lekarze, rządzący ludzkimi umysłami. 
– To tylko jeden ze świrów, poznasz ich więcej, mała – rozbrzmiały słowa R.
Założyłem bordowy kaptur na głowę i ogarnięty swobodami ciała ruszyłem w las. Nie czekałem na swoich towarzyszy. Nigdy na nikogo nie czekałem.
Wiatr odgarnął włosy z mojego czoła, a noc westchnęła umęczona moim widokiem. Pomachałem szczebioczącym gwiazdom, otulając ich własną dłonią jak najmiększą kołdrą.

Moja choroba to wyobraźnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz