piątek, 1 lutego 2019

Paranoidalna

Opowiadanie po lekkiej korekcie, ponieważ początkowy zamysł serii daleko odchodził od tego, co piszę teraz. Tym samym podkreślam, że poniższa Paranoidalna nie jest tą prawdziwą Paranoidalną, która stała się główną bohaterką całej opowieści. Powiedzmy, że to zajawka. Rozwijający się pomysł. Inna Paranoidalna, bo kto wie, może jest ich… więcej? Oto zagadka.
***
Jako ludzie jesteśmy w stanie znieść każdy bolesny cios zadany nam fizycznie przez życie. Nieważne, czy kopią nas prosto w brzuch, czy wbijają nóż w plecy, krwawienie w końcu ustanie, rany się zasklepią, a ciało zregeneruje. Niektóre rany przyprawiają nas czasem o życiowe dysfunkcje – nie możemy chodzić, gdy pozbawią nas nóg, pisać, gdy amputują nam ręce, patrzeć, kiedy obraz staje się zamglony, słyszeć, jeśli wbiją szpikulec w ucho. Jednak wciąż możemy uczyć się życia zgodnie z rytmem naszego serca. Ból fizyczny jest niczym. Przekonał się o tym każdy, kogo psychika została tknięta przez ręce skąpane w mroku myśli. Nie tak łatwo jest uciec od zjaw, które gonią cię w snach, nosząc w dłoniach nienazwane lęki. Gdy ktoś wbije ci igłę w żyłę, możesz krzyczeć i zostać zauważony, gdy ktoś wbije ci igłę w duszę, żaden krzyk nie wydobędzie się z twoich ust.
Wielu takich pojawiło się przede mną. Swoją chorobę traktowali jak przekleństwo, karę od Boga, bolączkę od życia. Z płaczem przyjmowali leki korygujące, przeciwdepresyjne i przeciwpsychotyczne. Zabijali swoją czujność tabletkami nasennymi i żyli w sztucznie wykreowanym przez lekarzy świecie, przepełnionym szczęściem. Byłam jedną z niewielu, którzy się im sprzeciwili, dlatego wyczuli we mnie zagrożenie.
Moja choroba pozwalała na widywanie i słyszenie tego, co nie jest częścią świata rzeczywistego – tak przynajmniej twierdzili psychiatrzy. Każdy młody lekarz zajmujący się psychiczną sferą człowieka, kreowany jest na osobę przeczącą istnieniu świata paranormalnego. Jak przeszkolone w umysłowym boju zombie, zamykali chorych w szpitalu psychiatrycznym i faszerowali lekami ściągającymi ich w fałszywą rzeczywistość. A gdyby niewinni nie byli traktowani jak śmiecie, gdyby dano im choć jedną szansę, mogliby przysłużyć się światu w zwalczaniu absurdalnych nieprawdopodobieństw, które na co dzień wyciągały szpony po ludzkość.
„Normalność domeną ślepych, nienormalność – wszystkowidzących”. Wytatuowałam tę sentencję w duszy, żeby nie zapominać, kim stałam się w dniu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ukrytego w cieniu nocy Szwendacza.
Każdy, kto choć raz wejrzał do świata Zacisza, wiedział już, że nie jest bezpieczny. Dokładnie wtedy ludzie dotknięci darem widzenia, zaczynali wariować. Istniałam po to, aby ratować tych, dla których mogło być już za późno. W moich oczach zawsze byli warci ratunku.
Poły długiego, czarnego jak noc płaszcza zafalowały na jesiennym wietrze. Znów stałam na konstrukcji stalowego mostu i wsłuchiwałam się w odgłosy nocy. Pełnia księżyca topiła swój srebrny blask w rzece – równowagę jego linii przecinały tylko krople kwaśnego deszczu. Samochody na autostradzie trąbiły głośno, drażniąc moje skupienie, krzyki zaniepokojonych niecodzienną scenerią ludzi wkradały się szturmem do moich uszu. Odpowiednie organy władzy zostały już powiadomione o wariatce, która stała na moście i spoglądał jak samobójca w rzeczną otchłań. Kazali mi zejść. Kazali mi żyć. Czynili ze mnie martwą, zanim postawiłam krok ku wyimaginowanej śmierci.
Przeklęci ślepcy.
Wypaliłam ostatniego papierosa i posłałam go w chłodną toń. Szwendacze rzuciły się po niego jak wygłodniałe ryby. To był właśnie ten moment. Nad nikłą inteligencją stworów zapanował instynkt. Moment, kiedy na nie polowałam, nazywałam łagodnie oswajaniem.
Skoczyłam do rzeki i utonęłam w wirze sztucznie wytworzonego Zacisza. Sztyletem wycinałam wszystkie potwory w pień. Mój czarny płaszcz tańczył ze mną w szalonym rytmie nienormalności, a usta układały się w szyderczym uśmiechu. Szwendacze nie miały ze mną szans. Ginęły raz po raz, zaskoczone precyzyjnymi ciosami. One zawsze czyhały na „chorych”, ale nigdy nie spodziewały się z ich strony kontrataku. Były przyzwyczajone do strachu i rosły w siłę, pożądliwie go pochłaniając. Niedługo mogły pożreć cały świat. Chyba, że ktoś im przeszkodzi.
Gdy skończyłam swoją robotę, wynurzyłam głowę na powierzchnię. Światło latarek policyjnych poraziło moje oczy. Obok mundurowych stali odziani w biel lekarze, czekający na mnie z brudnym kaftanem.
Niedoczekanie, ograniczeni myślowo szmaciarze.
To jeszcze nie mój czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz