piątek, 1 lutego 2019

Tagged#Some things ~ Wilczy

     Temat zainspirował mnie do spisania tego fragmentu odwołującego się do uniwersum Gangsty, dlatego pozwolę sobie wytłumaczyć dwa padające w tekście terminy:

          CELEBRER – narkotyk, niezbędny do życia wszystkim Zaćmionym, zwanych również Zmrokami.
          ZMROK – półprodukt, pozostałość po generacji super-armii, „nadludzi”, jakich próbował wyprodukować rząd, faszerując osobniki eksperymentalne najróżniejszymi substancjami uzależniającymi, nazwanymi później Celebrerem. Następne ich pokolenie wykazuje się niezdolnością do życia bez narkotyku, krótką żywotnością, a także zwiększoną siłą fizyczną i znacznie wyostrzonymi zmysłami.

   ▌►►

Każdej nocy opowiadała mu najlepsze i najciekawsze historie o bohaterach, złoczyńcach i potworach. Nie miał pojęcia, że były prawdziwe i ona przeżyła je wszystkie. Ale w tym świecie potworami nazywano takich, jak ona, bohater często okazywał się złoczyńcą, a prawdziwe bestie miały mądre spojrzenie i jako jedyne żyły według praw natury.
– Co tu masz? – Dotknął palcem blizny na ręce siostry. Dziewczyna wzdrygnęła się, szybko opuszczając rękaw.
– Nic – burknęła, dalej szorując brudny talerz.
– Iv! Pomoczysz sobie bluzkę! – zawołał, widząc rozkwitające na rękawie mokre plamy.
– No to co. – Ivrel wzruszyła ramionami. – Martw się lepiej o siebie. – Opryskała go wodą, na co dzieciak zapiszczał radośnie, ale nie dał się zbyć w ten sposób.
– Opowiedz, no! – nie ustępował, tupiąc nogą. – Wygląda, jakby coś cię tam ugryzło!
– Ja cię zaraz ugryzę, jak nie przestaniesz – zagroziła, wciskając mu w rączki talerz, który on zaczął wycierać do sucha.
– Ivrel! – krzyknął za nią, widząc, że wychodzi z kuchni. – Jędza jesteś!
– Przynajmniej nie jestem takim wkurzającym gówniarzem, jak ty! – odkrzyknęła, padając na stary, zakurzony fotel w pokoju. Zapatrzyła się w okno. Na tle szarego, ponurego nieba przeleciało kilka wron. Bezwiednie podwinęła rękaw i podrapała się po znamieniu. Zerknęła na nie, wykrzywiając usta.
Nie, tej historii nie chciała opowiadać bratu. To nie była dobra opowieść.

Kudłaty basior stoi naprzeciw mnie na potężnych, umięśnionych łapach, zapiera się mocno o ziemię, pazury drą podłoże. Już nie warczy, teraz tylko odsłania kły. Długie, pożółkłe, odcinające się od różowych, krwawiących dziąseł. Staram się nie patrzeć wprost w jego bystre, bursztynowe oczy, żeby go nie prowokować, ale one są takie piękne… Nie mogę oderwać od nich wzroku. Zwierzę odbiera to jako wyzwanie, kłapie szczękami w krótkich szczeknięciach i skacze na mnie. Wczepiam się palcami w grzywę sierści porastającą jego szyję i siłuję się z nim, starając się odciągnąć jego łeb jak najdalej od siebie. Wilk ziaje mi prosto w  twarz, z jego pyska biją podmuchy ciepłego smrodu. Powoli tracę przewagę, jego zębiska są coraz bliżej. Albo on ugryzie mnie, albo… Niewiele myśląc, robię to pierwsza, zaciskając zęby na jego pysku.
Hałas na trybunach się wzmaga, słyszę wybuchy śmiechu, okrzyki zdumienia i wulgarne wrzaski. Moje oczy prawie wędrują w głąb czaszki, gdy starałam się zerknąć w górę, nie zmieniając pozycji. Widzę rzędy wszeszczących hazardzistów, głównie facetów. Widzę bryzgające w powietrzu kropelki śliny, gdy dopingują swoich faworytów. Mało kto postawił na Zmroka. Przyszli tu zobaczyć krew. Urządzili sobie igrzyska. I wsadzili takich, jak ja, do tego popieprzonego koloseum.
Zdezorientowane zwierzę piszczy, podrzucając łbem i wyrywa się. W rękach zostaje mi trochę szorstkiej, biało-czarnej sierści, gdy wilk odpycha się łapami od mojej piersi, posyłając mnie na metalową kratkę ogrodzenia i odskakuje. Oblizuje pysk długim, różowym jęzorem, patrząc na mnie z urazą. Zaczyna mnie okrążać, szykując się do drugiego podejścia. Spluwam raz po raz, wciąż czując w ustach krótkie kłaki. Na ugiętych nogach odwracam się powoli, tak by ciągle być przodem do niego. Zwierzę chyba czuje, że coś jest inaczej, niż zwykle. Że krew buzuje we mnie dużo szybciej od przedawkowanej porcji celebrera. Ale mimo to znów się na mnie rzuca. Nie ma innego wyboru. Jest tak samo zaszczute, jak ja. I chyba tak samo, jak ja wie, jakimi prawami rządzi się to miejsce: zabij albo daj się zabić.
Tym razem ciężar jego ciała mnie przeważa i tracę równowagę. Obejmuję basiora za szyję, instynktownie próbując się czegoś przytrzymać, dzięki czemu nie uderzam potylicą o ziemię, bo zwierzę utrzymuje równowagę i opada na cztery łapy. Jedna z nich ślizga się po moim ramieniu, czuję gorące pieczenie w miejscu, po którym przejechały twarde pazury. Ale to w drugiej ręce eksploduje tępy ból, gdy zatapiają się w niej kły wilka. Krzyczę, próbując  rozewrzeć jego szczęki, ale on ściska zbyt mocno moje przedramię, jego zęby wbijają się coraz głębiej, przechodzi mnie prąd, gdy wyobrażam sobie, jak kły dotykają kości. Dopiero, gdy pięścią wymierzam mu na oślep kilka mocnych kuksańców w bok, okładając jego żebra, słyszę skomlenie, a wilcze szczęki się rozwierają.
Przetaczam się po ziemi i unoszę do półprzysiadu, wyciągając przed siebie rękę. Drży i pulsuje, ale nie krwawi mocno. Wokół głębokich śladów po kłach wykwitają fioletowe wybroczyny. Dalej boli, jakby zgniatało ją imadło, ale nie ma czasu się na tym użalać. Następuje seria urwanych, nerwowych warknięć i wściekłe zwierzę ponownie usiłuje mnie ugryźć. Tym razem atakuje moje nogi. Wyskakuję w górę, ale szczęki zaciskają się na materialne brudnych, dresowych spodni i ciągnął mnie w dół. Z łoskotem i głośnym bluzgiem spadam wprost pod łapy wilka. Przez pełen grozy moment patrzymy sobie w oczy. Dostrzegam w ślepiach zwierzęcia jakąś mądrość, ale też szaleńczą wolę przetrwania. Zupełnie, jakby prosił mnie o wyrozumiałość. Był głodny, bardzo głodny, a ja byłam posiłkiem. Agresywnym i apetycznie pachnącym. Nie tylko potem i krwią. Przez pory mojej skóry wydzielał się jeszcze inny, zachęcający zapach: rozhulanej mieszaniny hormonów – zapach Zmroka.
Czuję. Szybkie bicie serca. Pulsowanie w skroniach. Celebrer krąży w moich żyłach jak rozwrzeszczane dzieciaki na rollercasterze w wesołym miasteczku. Mam szansę. Wilk to wie, dlatego atakuje pierwszy. On albo ja.
Chwytam go za kark, odbijam się stopami od podłoża i wskakuję na jego grzbiet, mocno go ściskając. Próbuje mnie strząsnąć, ale nie puszczam,  więc sam pada na ziemie, wyginając się i rzucając. Trzymam go mocno, oplatam nogi, wtulam nos w wilczą sierść. Nie chcę tego robić. Ale wiem, że muszę. Zaciskam mocno powieki i obiecuję sobie, że załatwię to szybko. Jednym płynnym ruchem. Kumulując siły, które dał mi celebrer, skręcę mu kark i…
Coś chrupie w jego szyi, a potem rozlega się dzikie kwilenie. Natychmiast zdaję sobie sprawę, że spaprałam robotę. Po całości. Rozluźniam chwyt, nie mogę znieść tego zawodzenia. Zwierzę rzęzi, zrywa się chwiejnie na cztery łapy i kulejąc, odsuwa się ode mnie. Wygląda teraz tak groteskowo. Jego łeb odstaje pod dziwnym kątem i wilk raz po raz próbuje nim potrząsać, sprawiając sobie jeszcze większy ból.
('Cause I've done some things that I can't speak)
Jezu… Co ja narobiłam.
Całym jego wilczym ciałem wstrząsają spazmy. Wycie, które z niego ulatuje, przypomina ludzki płacz. Błaganie o litość. Nie mogę tego słuchać. Nie mogę na to patrzeć. Zasłaniając oczy jedną ręką, podnoszę się i sama nie wiem w jakim celu, podchodzę do zwierzęcia. Tak bardzo chciałabym go naprawić, to naprawić. Albo chociaż skończyć! Powinnam, muszę… Ale gdy tylko się zbliżam wilk kwili tak rozpaczliwie, że nie jestem w stanie się poruszyć. Pada na grzbiet, pokazując mi brzuch w akcie poddania, wciąż rozpaczliwie drąc przetrąconym łbem podłoże i skomląc rozdzierająco.
– Masz. – Ktoś rzuca jakiś przedmiot, który upada u moich stóp. – Skończ to żałosne widowisko.
Nie mogę rozpoznać, co to za rzecz. Uświadamiam sobie dlaczego: oczy mam pełne łez. Z trybun słychać gwizdy. Podnoszę z ziemi broń, już wiem, że to tekagi, dotykam jego ostrych pazurów. Przenoszę wzrok na wijące się, szalejące z bólu zwierzę.
Tylko ty i ja wilku. Tak mi przykro…
Nie hamuję łez, płyną po mojej ubrudzonej twarzy, gdy łapię wstrząsane konwulsjami zwierzę za grzywę i kwik się wzmaga. Unoszę metalowe pazury, wilk wciąż odsłania swoje wrażliwe miejsca. Boże, niech chociaż tym razem mi się uda… Zastanawiam się prędko, gdzie uderzyć, żeby jak najszybciej go uśmiercić. Wybieram serce. Pazury powinny przejść między żebrami i go dosięgnąć.
Mocne, wymierzone pchnięcie.
Kilka ostatnich skomleń rozdziera mi serce, czuję jak wilk napręża mięśnie, gdy wyrywam broń, a niczym nietamowana krew pulsami kipi z rany. Robi mi się niedobrze. Szybki, płytki oddech zwierzęcia zwalnia. Pomału jego ciało wiotczeje. Mądre, bursztynowe oczy, wypełnione cierpieniem, zachodzą mgłą i gasną.
Mam ochotę paść obok niego albo nakryć jego wilcze cielsko swoim ciałem i płakać, płakać w nieskończoność, dopóki nie wymyję z pamięci tego obrazu. Zrobiłam coś strasznego. Zabiłam coś pięknego. Coś szlachetnego.
Nigdy więcej tego nie zrobię. Nie podniosę już ręki na żadne…
Żołądek mi się kurczy i w ostatniej chwili rzucam się w bok, opierając ręce o ziemię i rzygam pod siebie, prosto na metalowe, oblepione wilczą krwią tekagi. Z trybun, prócz gwizdów, lecą teraz najróżniejsze rzeczy, niektóre  we mnie trafiają. Śmieci, niedopite napoje w kubkach i resztki hot-dogów. Nie mam czasu zastanowić się, jakim świrem trzeba być, żeby obżerać się fast foodami podczas takich rzezi, bo na moich plecach ląduje ze świstem bat. Uginam się, dysząc i ocierając usta ręką.
– Wstawaj, ścierwo. Nikt nie zapłacił za oglądanie twoich rzygowin. – Znowu obrywam z bata, zaciskam mocno usta, ale wstaję. – Poza tym dobra robota. Zbiję na tobie majątek. Następnym razem zabijesz dla mn
Widzę, że dalej porusza ustami, ale jest tak, jakby ktoś odłączył fonię. I zapętlił te dwa słowa, puszczając je w samym centrum mojego mózgu: dobra robota.
Zerkam na porzucone wilcze ciało. Martwe.
Dobra robota.
Patrzę w dół, na swoje ręce. Z ugryzienia puszcza się leniwie skąpa strużka krwi.
Dobra robota.
W mojej głowie odgrywają się sceny wstecz. Jakby ktoś włączył poklatkowe przewijanie. Widzę wilka, jeszcze żywego i jego sterczącą nienaturalnie głowę, obróconą prawie o dziewięćdziesiąt stopni.
Dobra. Robota. Ivrel. Spisałaś. Się. Na. Medal. Byłaś. Taka. Okrutna. Zadałaś. Tyle. Cierpienia.
Kiedy bat znów strzela w zderzeniu z moim ciałem, łapię go gołą ręką, okręcam wokół dłoni i przyciągam do siebie jego użytkownika. Pazury tekagi z łatwością przebijają jego miękki podbródek. Charczy i opada na ziemię, gdy natychmiast je wyrywam, skacząc w otwarte drzwi areny. Zanim do całej reszty dociera, co się stało, pada jeszcze kilka trupów. Wspinam się po trybunach, mordując każdego, kto nie zdąża uciec. Taka jest wola celebrera. Takie jest oblicze szału. Im wyżej się znajduję, tym więcej księżycowego światła pada na mnie z wąskich, poziomych okien. Zabijam zapamiętale, wyjąc jak wilk, jak wszystkie wilki świata. Powstrzymują mnie dopiero, gdy jest jasne, że to koniec koloseum. Nikt więcej nie odważy się tu przyjść. I nikt z ocalałych nie będzie w stanie określić, co za zwierzę wydostało się z klatki. Wilk? Czy Zmrok?
Głowa opada mi na pierś, w moje ramię ktoś znowu wstrzykuje depresant. Matko, zabiją mnie. To będzie cud, jeśli wybudzę się z tej dawki. Czuję coraz większą senność, obraz trybun się zamazuje, gdy zaczynam lecieć głową w dół. Ktoś łapie mnie w ostatniej chwili, zanim się staczam. Moje nogi tracą kontakt z podłożem. Jestem niesiona w czyiś ramionach. Z trudem uchylam klejące się powieki. Jak przez mgłę widzę ostro zarysowany podbródek, cień postrzępionych włosów. Chcę zapytać, kim jest, ale z moich ust uchodzi tylko jęk. Zerka na mnie, zapamiętuję jadowicie zielone oczy i demoniczny uśmiech bukmachera.
– Cześć, ślicznotko. Nic się nie martw – mówi, ale jego skrzekliwy głos nie budzi zaufania. – Teraz będziesz pracować dla mnie, khehehehehe…
Tonę w echu tego chichotu. Już nic mnie to nie obchodzi.
(you’ve got a fire inside but your heart so cold)
– Ivrel? –  Ośmiolatek wspiął się na oparcie fotela, wyrywając ją z zamyślenia. – O czym myślisz?
– O niczym. – Dziewczyna zrzuciła go z oparcia, na co on wydał z siebie okrzyk oburzenia. Kąciki ust Ivrel uniosły się w złośliwym uśmieszku. Przewróciła oczami, widząc naburmuszoną minę brata.
– Opowiem ci inną bajkę.
– Straszną?
– Taką, że się posrasz – postraszyła, a widząc, że dzieciak zaklaskał z uciechy dodała: – I nigdy więcej nie zaśniesz!
To też nie odniosło spodziewanego rezultatu. Chłopiec usiadł po turecku na dywanie przed fotelem i patrzył na nią wyczekująco.
– O czym to będzie?
Ivrel westchnęła z rezygnacją, opierając podbródek na pięści.
– O demonie, który myślał, że wszystko mu wolno.
– Prawdziwym demonie? – pisnął z uciechy chłopak.
– On tak o sobie myślał. – Iv wciąż patrzyła na brata, ale już go nie widziała. Błądziła myślami po starych czasach. – Wszyscy tak o nim myśleliśmy. Ale tak naprawdę był tylko zwykłą, pierdoloną pijawką.
– Iv! Musisz wrzucić do puszki piątaka!
– Jakbym miała tyle forsy, to bym se życie ułożyła…
– Iv!
– Dobra, dobra. A teraz posłuchaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz